Выбрать главу

Czas się zatrzymał. Coates znieruchomiał i stracił kolory, wtapiając się w świat szarości.

— Już prawie koniec, wasza łaskawość — odezwał się sprzątacz zza pleców Vimesa.

— Na bogów! — wrzasnął Vimes i cisnął miecz. — Nie zdobywasz tu sobie przyjaciół, wiesz?

Miecz nie doleciał do ziemi. Zawisł kilka cali od jego dłoni i zblakł do szarości.

— Jest kilka spraw, które musimy panu wyjaśnić — mówił sprzątacz, jak gdyby wisząca w powietrzu broń była dla niego nieistotnym szczegółem.

— Co się dzieje z tym nieszczęsnym mieczem? — zapytał Vimes, dla którego ten szczegół był istotny.

— Czas się zatrzymał dla wszystkich oprócz pana — tłumaczył cierpliwie sprzątacz. — W rzeczywistości to zdanie jest błędne w każdym szczególe, ale to bardzo wygodne kłamstwo. Potrzebujemy paru chwil, żeby wszystko przygotować…

Teraz dopiero Vimes miał czas — w pewnym sensie — żeby się rozejrzeć. Cała ulica stała się ciemniejsza, jakby walka toczyła się o pierwszym brzasku przedświtu. Jedynymi plamami koloru były twarze i szaty sprzątacza oraz Qu, którzy ciągnęli ręczny wózek. Leżały na nim dwie kamienne kolumny i owinięte w całun ciało Johna Keela.

— Mamy dobre wieści — oznajmił sprzątacz.

— Dobre? — rzucił słabym głosem Vimes. Podszedł do ciała.

— W samej rzeczy — potwierdził Qu, odwiązując kamienne walce. — Myśleliśmy, że trzeba będzie pana namówić do zdjęcia pancerza, ale uważam, że to zbędne.

— Bo pancerz zostanie tutaj — uzupełnił Lu-Tze. — Tutaj należy, rozumie pan.

— Nie — odparł Vimes. — Nie wiem, o czym mówicie, do demona. — Dotknął ciała. — Jakie zimne. Tak jak zapamiętałem. Był taki zimny…

— Kostnica tak robi z ludźmi — wyjaśnił rzeczowo sprzątacz.

— A teraz niech pan uważa, komendancie — zaczął Qu. — Kiedy uruchamiamy…

Vimes spojrzał na niego z mordem w oczach. Sprzątacz położył dłoń na ramieniu Qu.

— Mamy sprawy do załatwienia. Zajmą minutę czy dwie.

— Tak, ale to ważne, żeby on wiedział…

— Mamy sprawy do załatwienia. Zajmą minutę czy dwie — powtórzył sprzątacz za znaczącą miną.

— Och? Co? Aha. Tak… sprawy. Do załatwienia. Załatwienia tych… ehm… spraw.

Odeszli. Vimes widział kątem oka, że chodzą tam i z powrotem przez ulicę, jakby dokonywali pomiarów.

Popatrzył na Johna Keela. Co mógł mu powiedzieć? Przykro mi, że nie żyjesz? W oryginalnej przeszłości Keel zginął na barykadzie, nie w bójce ulicznej. Ale był tak samo martwy.

Vimes miał dość mglisty stosunek do religii. Chodził na pogrzeby strażników i na takie ceremonie religijne, na jakich wypadało się pojawiać komendantowi straży, ale co do reszty… Człowiek widywał czasem takie rzeczy, po których nie mógł uwierzyć nie tylko w bogów, ale też w normalne człowieczeństwo i świadectwo własnych oczu. Z tego, co pamiętał, Keel miał zbliżone poglądy. Trzeba robić swoje. Jeśli istnieli bogowie, człowiek spodziewał się po nich, że też robią swoje, i nie przeszkadzał im w pracy.

Co można powiedzieć martwemu glinie? Co sam by chciał, by zostało powiedziane?

Ach…

Pochylił się.

— Ten drań Carcer za to zadynda — szepnął i odstąpił.

Sprzątacz za nim zakaszlał teatralnie.

— Gotów, wasza łaskawość? — zapytał.

— Dostatecznie gotów — odparł Vimes.

— Mówiliśmy panu o pancerzu — przypomniał sprzątacz. — Będzie…

— Chodzi o to, komendancie — przerwał Qu — że pan, ten typ Carcer, cała odzież i posiadane przedmioty, z którymi przybyliście, tworzą wydłużoną transczasową anomalię znajdującą się w stanie silnego naprężenia.

Vimes spojrzał na sprzątacza.

— Bardzo trudno jest przenieść rzeczy poza czas, do którego należą, ale trzeba o wiele mniej energii, żeby przerzucić je z powrotem tam, gdzie były — przetłumaczył sprzątacz.

Vimes nadal patrzył.

— Wszystko naprawdę, ale to naprawdę chce zostać tam, gdzie być powinno — spróbował sprzątacz.

— A tutaj masz rację — zgodził się Vimes.

— My tylko… smarujemy ścieżkę — ciągnął sprzątacz. — Popychamy lekko, a wszystko wskakuje na miejsce. I pan wraca. Zdążył pan coś zjeść dzisiaj rano?

— Nie!

— Czyli nie powinno się zbytnio nabrudzić — uznał sprzątacz. A kiedy Vimes spojrzał zdziwiony, wyjaśnił: — Niestrawiona żywność. Zostanie tutaj, rozumie pan.

— To znaczy, że rozerwie mi…

— Nie, nie, nie — uspokoił go pospiesznie Qu. — Niczego pan nie zauważy. Ale jakiś pożywny posiłek zaraz po powrocie byłby dobrym rozwiązaniem.

— Pancerz też zostanie?

— Tak, wasza łaskawość — rozpromienił się Qu. — Wszystko. Opaska na oko, skarpety, wszystko.

— Buty też?

— Tak. Wszystko.

— A moje gatki?

— One też. Wszystko.

— Czyli zjawię się tam goły?

— Jedyny kostium, który zawsze jest modny — uśmiechnął się sprzątacz.

— W takim razie dlaczego pancerz dotarł tu ze mną, kiedy przybyłem? A ten piekielny Carcer miał swoje noże, to pewne!

Qu otworzył usta, ale sprzątacz był szybszy.

— Trzeba tysiąca kroków, aby dotrzeć na szczyt góry, ale jeden skok zniesie pana z powrotem na dół — powiedział. — Jasne?

— No, to chyba ma sens… — zaczął Vimes.

— Przecież to nie tak działa, Lu-Tze! — jęknął Qu.

— Nie — zgodził się sprzątacz. — Ale to kolejne dobre kłamstwo. Proszę posłuchać, komendancie. Nie mamy akurat wściekle potężnej burzy i nie mamy dosyć zmagazynowanego czasu. To operacja polowa. Nie możemy sobie pozwolić na nic więcej. Przerzucimy z powrotem i pana, i pańskiego więźnia, choć prawie na pewno nie dotrzecie w to samo miejsce. Z powodu kwantów. Dostatecznie trudno jest dopilnować, żeby nie zjawił się pan dwieście stóp nad ziemią, może mi pan wierzyć. Przepychanie też pańskich rzeczy, gdy one należą do tego czasu, wymaga zbyt wielkich energii. Jest pan gotów? Niech pan wróci na to miejsce, gdzie pan stał. Niech pan jak najszybciej przedostanie się do Carcera. Musi go pan chwycić, inaczej zostanie tutaj.

— Dobrze. Ale wiele tu pozmieniałem!

— Niech pan to zostawi nam.

— A co z Keelem? — dopytywał się Vimes, odchodząc z ociąganiem.

— Proszę się nie martwić. Mówiliśmy panu w świątyni. Włożymy na niego pańską zbroję. Okaże się, że zginął w walce.

— Dopilnujcie, żeby nic złego się nie przytrafiło młodemu Samowi! — poprosił Vimes.

Qu pchnął go lekko na miejsce. Małe kamienne kolumny zawirowały.

— Dopilnujemy.

— I żeby Reg Shoe miał przyzwoity pogrzeb.

— Dopilnujemy.

— Tylko zakopcie go płytko, bo za parę godzin będzie chciał wyjść!

Qu szturchnął go raz jeszcze.

— Do widzenia, komendancie!

Czas powrócił.

Ned przyglądał mu się czujnie.

— Co się właśnie stało, sierżancie? Rozmył się pan.

— Miałeś tylko jedno pytanie, Ned. — Przez chwilę Vimes walczył z mdłościami. — A teraz pokażmy Snapcase’owi, gdzie jest granica, co? Skończmy…

Ruszyli do szturmu. Inni dołączali do nich w biegu.

Vimes zapamiętał to jakby w zwolnionym tempie. Niektórzy z ludzi Carcera na ich widok rzucili się do ucieczki, niektórzy unieśli broń. Carcer uśmiechał się tylko. Vimes kierował się ku niemu, robiąc uniki i omijając walczących. Przyspieszył, uderzał ramieniem i odpychał wszystkich na boki. Carcer podniósł miecz i przyjął postawę, ale w ścisku nie miał miejsca na finezję. Vimes zaatakował jak byk, odbił klingę do góry i złapał Carcera za gardło.