Выбрать главу

— Wpadłeś, kolego — powiedział.

A potem wszystko okryła czerń.

Później miał uczucie, że powinno to wyglądać ciekawiej. Przydałyby się pędzące błękitne tunele, błyski, słońce powinno gnać raz za razem po niebie… Nawet spadające z kalendarza kartki byłyby lepsze.

Otaczała go jednak czerń najgłębszego snu, aż raptem poczuł ból, kiedy uderzył o podłogę.

Ktoś go chwycił i podniósł na nogi. Gdy Vimes skupił wzrok, ujrzał kapitana Marchewę.

— Dobrze znów pana widzieć, sir. Oj…

— Nic mi nie jest — wychrypiał Vimes, choć odnosił wrażenie, że krtań ma zasypaną piaskiem. — Gdzie Carcer?

— Ma pan paskudne cięcie na…

— Naprawdę? Zadziwiające — warknął Vimes. — Gdzie jest Carcer, do demona?

— Nie wiemy, sir. Przed chwilą zjawił się pan w powietrzu i wylądował na podłodze. Z mnóstwem niebieskich światełek, sir!

— Aha… — mruknął Vimes. — No cóż, gdzieś przecież wrócił. Prawdopodobnie gdzieś blisko.

— Słusznie, sir. Powiem ludziom, żeby…

— Nie, daj spokój — przerwał mu Vimes. — Poczeka. W końcu dokąd mógłby pójść?

Nie był zbyt pewny własnych nóg. Zupełnie jakby należały do kogoś innego, kogoś z bardzo marnym wyczuciem równowagi. — Jak długo byłem… mnie nie było? — zapytał. Wystąpił Myślak Stibbons.

— Około pół godziny, wasza łaskawość. My tu, ehm… wysunęliśmy hipotezę, że nastąpiły jakieś zakłócenia czasowe, co w połączeniu z uderzeniem pioruna i rezonansem stojącej fali Biblioteki spowodowało przebicie czasoprzestrzeni…

— Tak, tak się mniej więcej czułem — przerwał mu Vimes. — Pół godziny, mówiłeś?

— Wydawało się, że dłużej? — Myślak wyjął notatnik.

— Trochę — przyznał Vimes. — Czy ktoś ma zapasowe gatki?

Widzę stąd twój dom…

Taki był Carcer. Lubił, kiedy człowiek wrzał, kiedy używał wyobraźni.

A Vimes powiedział: Dokąd mógłby pójść?

— Kapitanie, chcę, żeby każdego człowieka, który nie jest niezbędny, wszystkich, co do jednego, wysłał pan do mojego domu. Teraz. Rozumie pan? Proszę to zrobić. Natychmiast. — Zwrócił się do Ridcully’ego. — Nadrektorze, może mnie pan tam przenieść szybciej?

— Straż zwraca się o magiczną pomoc? — zdumiał się nadrektor.

— Proszę — powiedział Vimes.

— Oczywiście, ale zdaje pan sobie sprawę, że nie ma pan na sobie ubrania…

Vimes zrezygnował. Ludzie zawsze domagali się wyjaśnień… Ruszył, pokonując galaretę w nogach, przebiegł przez ośmiokąt dziedzińca, po trawnikach, aż dotarł do uniwersyteckiego Mostu Sporego, gdzie przemknął obok Nobby’ego i Colona. Porwała ich fala strażników, biegnących, by dotrzymać kroku komendantowi.

Po drugiej stronie mostu leżał ogród znany jako Rozkosz Magów. Vimes ruszył na przełaj, a gałązki smagały go po gołych nogach; potem znalazł się na starej ścieżce holowniczej i błoto mieszało się na skórze z krwią. Dalej w prawo i w lewo, obok zaskoczonych przechodniów, aż w końcu poczuł pod stopami kocie łby bruku alei Scoone’a. Złapał drugi oddech i jeszcze trochę przyspieszył. Nie zwalniał, dopóki nie dotarł do żwirowego podjazdu; niemal padł przed frontowymi drzwiami, zawisając na sznurze dzwonka.

Usłyszał szybkie kroki i ktoś gwałtownie otworzył drzwi.

— Jeśli nie jesteś Willikinsem — warknął Vimes, próbując zogniskować wzrok — to będą kłopoty!

— Wasza łaskawość! — Kamerdyner wciągnął go do holu. — Co się z panem działo?

— Nic! Przygotuj mi tylko czysty mundur, cicho i dyskretnie, żeby Sybil się nie zorientowała…

Odgadł wszystko po tym, jak zmieniła się twarz kamerdynera.

— Coś się stało Sybil?

Willikins się cofnął. Niedźwiedź by się cofnął.

— Proszę tam nie wchodzić! Pani Content mówi, że… to dość trudne. Sprawy nie… nie dzieją się całkiem tak, jak powinny…

— Dziecko się urodziło?

— Nie, wasza łaskawość. To raczej… Pani Content twierdzi, że próbuje wszystkiego, ale może… powinniśmy posłać po lekarza, wasza łaskawość.

— Do porodu?

Willikins spuścił wzrok. Po dwudziestu niewzruszonych latach służby teraz dygotał. Nikt nie zasługiwał na konfrontację z Samem Vimesem w takiej chwili.

— Przykro mi, wasza łaskawość…

— Nie! — zawołał Vimes. — Nie posyłaj po lekarza! Ja znam lekarza, który wie wszystko o… takich rzeczach! Lepiej, żeby wiedział!

Wybiegł przed dom akurat na czas, by zobaczyć lądującą na trawniku miotłę pilotowaną przez samego nadrektora.

— Pomyślałem, że lepiej przylecę na wszelki wypadek — oświadczył Ridcully. — Czy mógłbym…

Vimes wskoczył na miotłę, zanim mag zdążył zsiąść.

— Proszę mnie zabrać na Migotliwą. Może pan to zrobić? — zapytał. — To… ważne.

— Niech pan się trzyma, wasza łaskawość — ostrzegł Ridcully.

Żołądek spłynął Vimesowi do nóg, gdy miotła niemal pionowo wzbiła się w powietrze. Vimes zanotował w pamięci, żeby awansować Buggy’ego Swiresa i kupić mu myszołowa, o którym zawsze marzył. Komuś, kto dla dobra miasta codziennie gotów jest przeżywać coś takiego, nie można dać za dużej pensji.

— Proszę sięgnąć do mojej lewej kieszeni — powiedział Ridcully, kiedy znaleźli się już wysoko. — Jest tam coś, co, jak sądzę, należy do pana.

Nerwowo, świadomy, co może zawierać kieszeń maga, Vimes wyciągnął z niej bukiet papierowych kwiatów, sznur powiązanych razem chorągiewek… i srebrną cygarnicę.

— Wylądowała kwestorowi na głowie — wyjaśnił nadrektor, omijając mewę. — Mam nadzieję, że nie jest uszkodzona.

— Jest… w świetnym stanie — zapewnił Vimes. — Dziękuję. Ehm… Włożę ją teraz z powrotem, dobrze? Chyba nie mam akurat na sobie żadnych kieszeni.

Odnalazła drogę powrotną, pomyślał. Jesteśmy w domu.

— Natomiast zdobiony pancerz spadł w budynku Magii Wysokich Energii — ciągnął Ridcully. — Z przyjemnością muszę poinformować, że jest…

— Bardzo mocno pogięty i pokrzywiony? — przerwał mu Vimes.

Ridcully się zawahał. Znał opinię komendanta o złoceniach.

— Całkowicie, wasza łaskawość. Zupełnie powyginany z powodu kwantowych cosiów, jak podejrzewam.

Vimes zadrżał. Wciąż był nagi. Na tej wysokości przydałby się nawet znienawidzony galowy mundur. Ale to już nie miało znaczenia. Ozdoby i pióropusze, odznaki i zimno… Inne sprawy były o wiele ważniejsze. I zawsze będą.

Zeskoczył z miotły, zanim się zatrzymała, potknął się, zatoczył i wpadł na drzwi doktora Lawna. Uderzył w nie pięściami.

Po chwili uchyliły się nieco i odezwał się znajomy, trochę tylko zmieniony wiekiem głos.

— Tak?

Vimes mocno pchnął drzwi, które stanęły otworem.

— Proszę mi się przyjrzeć, doktorze — powiedział.

Lawn wytrzeszczył oczy.

— Keel?

W drugiej ręce trzymał największą strzykawkę na świecie.

— Niemożliwe. Johna Keela pochowali. Wie pan, że tak. — Vimes zauważył potężny instrument w dłoni Lawna. — Co, u demona, chce pan tym czymś robić?

— Podlać indyka. Ale kim pan jest? Bo wygląda pan całkiem…

— Niech pan bierze wszystkie swoje akuszerskie sprzęty i idzie ze mną. Wszystkie te śmieszne narzędzia, o których pan mówił, że tak dobrze działają. Proszę je wziąć. Zaraz. A ja zrobię z pana najbogatszego lekarza, jaki żył na tym świecie — obiecał Vimes, człowiek mający na sobie tylko krew i błoto.