Lawn niepewnie skinął w stronę kuchni.
— Muszę tylko wyjąć indyka…
— Niech się wypcha!
— Już go…
— Idziemy!
Miotła nie leciała zbyt lekko z trójką pasażerów, ale i tak była szybsza niż marsz, a Vimes wiedział, że nie jest już zdolny do żadnego wyniku. Brakowało mu tchu i sił już wtedy, kiedy pierwszy raz dobiegł do domu. Teraz nawet utrzymanie się w pionie było próbą wytrzymałości. Miał do wyboru czołgać się albo lecieć z nadrektorem.
Miotła ciężko opadła z nieba i wylądowała niepewnie na trawniku.
— Rodząca jest na górze, duża sypialnia po lewej. — Vimes pchnął lekarza do schodów. — Jest tam akuszerka, nie ma o niczym pojęcia. Każde pieniądze, jakich pan zażąda. Proszę iść.
Lawn odszedł pospiesznie. Wspierany przez Ridcully’ego Vimes podążył za nim dość sztywno. Gdy jednak dotarli do drzwi, lekarz wyszedł tyłem, bardzo powoli. Szybko stało się jasne, że powodem jest wielka kusza Detrytusa dotykająca jego nosa.
Gdy Vimes przemówił, głos miał nieco zduszony, gdyż leżał płasko na ziemi.
— Odłóżcie kuszę, sierżancie — powiedział.
— Wpadł tu biegiem, panie Vimes — zahuczał Detrytus.
— Bo jest lekarzem, sierżancie. Przepuśćcie go na górę. To rozkaz. Będę wdzięczny.
— Robi się, panie Vimes — odparł Detrytus, odsunął się niechętnie i zarzucił kuszę na ramię.
I właśnie wtedy wystrzeliła.
Kiedy ucichł grzmot, Vimes wstał i rozejrzał się. Prawdę mówiąc, niespecjalnie lubił te krzewy. I bardzo dobrze. Nie pozostało nic prócz kilku pni drzew, po jednej stronie całkiem pozbawionych kory. W kilku miejscach się paliło.
— Przepraszam, panie Vimes — powiedział troll.
— Co ci mówiłem o Panu Bezpieczniku? — spytał słabym głosem Vimes.
— Kiedy Pan Bezpiecznik nie działa, Pan Kusza nie jest twoim przyjacielem — wyrecytował Detrytus i zasalutował. — Przepraszam, sir, ale wszyscy jesteśmy trochę spięci.
— Ja jestem na pewno. — Ridcully podniósł się z trawnika i wygrzebał gałązki z brody. — Przez resztę dnia chyba nie będę mógł normalnie chodzić. Proponuję, sierżancie, żebyśmy podnieśli doktora, ocucili go pod pompą i zabrali na górę…
Wszystko, co działo się potem, przypominało Vimesowi sen na jawie. Jak duch poruszał się po własnym domu pełnym strażników. Nikt nie chciał być gdziekolwiek indziej.
Ogolił się bardzo powoli, skupiony na każdym pociągnięciu. Poprzez różowy obłok w głowie docierały do niego rozmaite głosy.
— …mówi, że trzeba je ugotować, te paskudne, obrzydliwe narzędzia! A po co, żeby zmiękły?
— …trolle i krasnoludy na dzisiejszą noc, każde okno pokryte, ale naprawdę pokryte…
— …stanął nade mną i mówi, że trzeba je porządnie gotować przez dwadzieścia minut! Jakby to była kapusta…
— …teraz poprosił o małą brandy…
— …pani Content wypadła wściekła, a on powiedział, żeby jej więcej nie wpuszczać…
— …przyszedł Igor i chciał pomóc, ale Lawn tylko spojrzał i powiedział, że dopiero kiedy wygotuje się przez dwadzieścia minut…
— …jeśli się tak zastanowić, to zwykły doktorek…
— …jak wszystko dobrze się skończy, Kamienna Gęba obsypie go złotem…
— …tak, a jak się skończy źle?
Vimes włożył uliczny mundur. Poruszał się wolno i siłą woli zmuszał wszystkie kończyny, by zajęły właściwe miejsca. Uczesał się. Zszedł do holu. Z hełmem na kolanach usiadł na niewygodnym krześle. Wokół niego krzątały się duchy żywych i umarłych.
Zwykle — zawsze — istniała jakaś część Vimesa, która obserwowała pozostałe części, ponieważ był policjantem do szpiku kości. Tym razem jej nie było. Siedziała z całą resztą Vimesa, patrzyła w pustkę i czekała.
— …niech ktoś zaniesie jeszcze ręczniki…
— …teraz poprosił o dużą brandy!
— …chce się widzieć z panem Vimesem!
Mózg rozjarzył się od jakiejś lampki kontrolnej działającej na najbardziej podstawowym poziomie. Vimes wszedł po schodach z hełmem pod pachą, jak człowiek, który ma wysłuchać wyroku. Zapukał do drzwi.
Otworzył mu Lawn. W drugiej ręce trzymał duży kieliszek brandy. Odsunął się z uśmiechem.
Sybil siedziała w łóżku. Trzymała coś owiniętego w szal.
— Ma na imię Sam, Sam — powiedziała. — I żadnych dyskusji.
Zajaśniało słońce.
— Nauczę go chodzić — rozpromienił się Vimes. — Potrafię uczyć ludzi chodzenia!
I zasnął, zanim uderzył o dywan.
To był przyjemny spacer w pogodny wieczór. Ciągnąc za sobą smugę dymu z cygara, Vimes dotarł do Pseudopolis Yardu, gdzie wysłuchał oklasków i gratulacji, a także podziękował swoim ludziom za piękne kwiaty.
Następnym przystankiem był dom doktora Lawna, gdzie usiadł i dłuższą chwilę rozmawiał o takich sprawach jak pamięć, która potrafi być zawodna, oraz zapomnienie, które może się okazać bardzo korzystne.
Potem razem z lekarzem udał się do banku. Instytucja ta, co nie powinno dziwić, chętnie podjęła pracę poza normalnymi godzinami, by obsłużyć klienta, który był diukiem, najbogatszym człowiekiem w mieście i komendantem Straży Miejskiej oraz — co nie najmniej ważne — był też gotów rozwalić drzwi. Tam podpisał przekazanie stu tysięcy dolarów oraz własności dużego narożnego budynku przy Gęsiej Bramie na rzecz niejakiego doktora J. Lawna.
Potem, już samotnie, poszedł na cmentarz Pomniejszych Bóstw. Prawowity Pierwszy, niezależnie od swych prywatnych opinii, wiedział, że w tę noc nie powinien zamykać bramy. Napełnił też lampy olejem.
Vimes szedł wolno żwirowaną, porośniętą mchem alejką. O zmierzchu kiście bzu zdawały się błyszczeć. Ich zapach wisiał w powietrzu niczym mgła.
Komendant po gęstej trawie dotarł do grobu Johna Keela i usiadł na nagrobku, uważając, by nie naruszyć wieńców. Sierżant z pewnością by zrozumiał, że gliniarz musi czasem ulżyć swoim stopom.
Vimes dopalił cygaro i zapatrzył się w zachodzące słońce.
Po chwili zdał sobie sprawę z cichego drapania po lewej stronie. Mimo zmroku zobaczył, jak na jednym z grobów zapada się murawa. Z ziemi wysunęła się szara ręka ściskająca łopatę. Kawałki murawy uniosły się, opadły na boki i Reg Shoe powstał z grobu. Wydobył się już prawie do połowy, kiedy zauważył Vimesa i niemal wpadł z powrotem.
— Och! Przestraszył mnie pan na śmierć, panie Vimes!
— Przepraszam, Reg.
— Oczywiście, kiedy mówię, że przestraszy mnie pan na śmierć… — zaczął ponuro zombi.
— Tak, zrozumiałem. Spokojnie tam na dole, co?
— Bardzo spokojnie, sir, bardzo spokojnie. Ale myślę, że do przyszłego roku muszę sobie kupić następną trumnę. Te nowe nie wytrzymują długo.
— Sądzę, że niewielu spodziewa się po nich trwałości — zauważył Vimes.
Reg powoli zasypał otwór ziemią.
— Wiem, wszyscy uważają to za dziwactwo, ale uważam, że jestem im to winien — powiedział. — Tylko jeden dzień w roku, ale to jakby… solidarność.
— Z uciskanymi masami, co? — rzucił Vimes.
— Słucham, sir?
— Ja tam nie będę krytykował, Reg — zapewnił radośnie Vimes.
To był moment perfekcji. Nawet Reg, starannie wyrównujący ziemię i przyklepujący murawę, nie mógł go zakłócić.