Nadejdzie czas, kiedy wszystko stanie się jasne, mówił sprzątacz. Moment perfekcji.
Leżący w tych grobach zginęli za coś ważnego. Vimes widział to w blasku zachodzącego słońca, we wschodzie księżyca, w smaku cygara i w cieple, jakie przychodzi z samego zmęczenia.
Historia znalazła sposób. Natura wydarzeń uległa zmianie, ale natura poległych nie. Paskudne, niegodne starcie doprowadziło do ich końca — drobny, upstrzony przez muchy przypis historii. Ale oni sami nie byli paskudni ani niegodni. Nie uciekli, choć mogli uciec, nie tracąc honoru. Zostali… Zastanowił się, czy ścieżkę przed sobą widzieli wtedy tak samo wyraźnie jak on teraz. Zostali nie dlatego, że chcieli być bohaterami, ale postanowili uznać to za swoją robotę i mieli ją przed sobą…
— To ja już pójdę, sir — powiedział Reg, zarzucając na ramię łopatę. Wydawał się bardzo daleki. — Sir?
— Tak, oczywiście. W porządku, Reg. Dziękuję — wymamrotał Vimes i w ciepłym lśnieniu tej chwili patrzył, jak kapral maszeruje w mroku alejką do miasta.
John Keel, Billy Wiglet, Horacy Nancyball, Dai Dickins, Cecil „Ryjek” Clapman, Ned Coates i — formalnie — Reg Shoe. Prawdopodobnie nie więcej niż dwudziestu ludzi w mieście znało te wszystkie nazwiska, ponieważ nie mieli pomników ani tablic pamiątkowych i nic nigdzie nie zostało zapisane. Trzeba było tam być, żeby wiedzieć.
Czuł się zaszczycony, że mógł tam być dwa razy.
Słońce zniknęło i rozlała się noc. Z cieni, gdzie kryła się w czasie dnia, wypływały i łączyły się strumienie mroku. Miał wrażenie, że jego zmysły także się rozlewają, wysuwają jak wąsy wielkiego ciemnego kota.
Za bramą cmentarza gwar miasta nieco przycichł, choć Ankh-Morpork nigdy naprawdę nie zasypiało. Prawdopodobnie ze strachu.
Vimes czuł teraz, w tym niezwykłym, niezmąconym spokoju, że może usłyszeć wszystko, wszystko, jak wtedy, w tej strasznej chwili na ulicy Bohaterów, kiedy historia przyszła odebrać swoje. Słyszał ciche trzaski stygnącego kamiennego muru, szelest ziemi osiadającej na opuszczonej mogile Rega, szum długich traw wokół grobów… tysiące drobnych odgłosów łączących się w bogatą fakturę zlokalizowanej ciszy. To była pieśń ciemności, a w niej, na samej granicy słyszalności — fałszywa nuta.
Pomyślmy… Dom jest pilnowany, i to przez ludzi pewnych, którym mógł ufać, że nie będą stać w tępym znudzeniu, ale zachowają czujność przez całą noc. Nie musiał im tłumaczyć, jakie to ważne. Czyli dom jest bezpieczny. Wszystkie komisariaty też wystawiły podwójne posterunki…
Coś było nie w porządku z grobem Keela. Zawsze, każdego roku, leżało tam jajko, taki drobny żarcik z historii. Ale teraz wydawało się, że nie zostało nic prócz odłamków skorupki…
Schylił się, by popatrzeć uważniej, i ostrze świsnęło mu nad głową.
Bestia była gotowa. Bestia nie myślała o osłonie i gardzie. Bestia w ogóle nie myślała. Ale bez przerwy węszyła, obserwowała cienie, sprawdzała noc… I jeszcze niemal przed świstem miecza pchnęła dłoń Vimesa do kieszeni.
Pochylony, odwrócił się i jednym z najznakomitszych produktów pani Goodbody uderzył Carcera w kolano. Usłyszał, jak coś chrupnęło, rzucił się w górę i do przodu, i powalił Carcera na ziemię.
Nie było w tym żadnej zaplanowanej akcji. Bestia zerwała się z łańcucha i chciała zabijać. Nieczęsto się zdarzało, by Vimes miał pewność, że może zmienić świat na lepsze, ale teraz miał. Wszystko było całkiem oczywiste.
A także bardzo trudne. Miecz zniknął — poleciał w trawę. Lecz Carcer walczył i był twardy jak dąb. Bardzo trudno samymi rękami zabić człowieka, który nie chce dać się zabić.
Vimes strząsnął z dłoni kastet, ponieważ teraz zamierzał dusić. Nie miał jednak miejsca. Carcer usiłował wbić mu kciuk w oko.
Przetaczali się po grobach, szarpiąc się i walcząc o przewagę. Krew napływała Vimesowi do lewego oka. Jego wściekłość potrzebowała tylko jednej sekundy, ale nie mogła jej uzyskać.
Potoczył się i wyrzucił rękę w bok.
I trafił na miecz. Przetoczył się znowu, i jeszcze raz, po czym wstał z bronią w ręku.
Carcer także się obrócił i teraz podnosił, zaskakująco szybko jak na człowieka z jednym tylko sprawnym kolanem. Vimes zauważył, że podciąga się, chwytając za krzak bzu; kwiaty i aromat spływały w ciemności ku ziemi.
Zgrzytnął metal. Na chwilę błysnęło ostrze noża. I zabrzmiał krótki chichot, ten śmieszek, mówiący: przyznasz, że niezła zabawa, co?
— No więc kto mnie teraz aresztuje? — zapytał Carcer. Obaj dyszeli ciężko. — Sierżant Keel czy komendant Vimes?
— A kto powiedział, że będziesz aresztowany? — Vimes usiłował wypełnić płuca powietrzem. — To jest obrona własna.
— Była, panie Vimes — oświadczył cień. — Tylko że teraz stoję przed tobą. — Metal upadł na żwirową alejkę. — I nie jestem już uzbrojony, haha. Odrzuciłem moją ostatnią broń. Nie możesz zabić bezbronnego, panie Vimes. Musisz mnie teraz aresztować. Zawlec mnie do Vetinariego. Pozwolić mi powiedzieć, co mam do powiedzenia, haha. Nie możesz mnie zabić, kiedy tak sobie stoję.
— Nikt nie chce słuchać, co masz do powiedzenia, Carcer.
— No to musisz mnie zabić, panie Vimes. Nie mam broni. Nie mogę uciekać.
— Zawsze masz zapasowy nóż, Carcer — stwierdził Vimes mimo ryku bestii.
— Nie tym razem. Ale spokojnie, panie Vimes. Nie można mieć do człowieka pretensji o to, że próbuje, co? Człowiek musi się jakoś starać, prawda? Bez urazy, co?
To był cały Carcer. Bez urazy. Stara się. Nie można mieć pretensji o to, że próbuje.
Te niewinne słowa w jego ustach stawały się brudne.
Vimes zbliżył się o krok.
— Masz przytulny dom, panie Vimes. A co ja mam?
I był przekonujący. Potrafił nabrać każdego. Można było niemal zapomnieć o trupach.
Vimes spojrzał pod nogi.
— Oj, przepraszam — powiedział Carcer. — Przeszedłem po twoim grobie… Ale nie chciałem urazić…
Vimes milczał. Bestia wyła wściekle. Chciała zamknąć tę gębę.
— Nie zabijesz mnie przecież, panie Vimes. Nie ty. Nie z tą odznaką. To nie w twoim stylu, panie Vimes.
Vimes niemal machinalnym gestem zerwał odznakę z munduru.
— No tak… Wiem, że chcesz mnie nastraszyć, panie Vimes. I wielu by uznało, że masz do tego prawo. Ale patrz, co robię: wyrzucam teraz mój drugi nóż, haha, wiedziałeś, że mam drugi, co?
Ten głos… potrafił sprawić, że człowiek zaczynał wątpić w to, o czym wiedział.
— Dobrze, dobrze, widzę, że jesteś zdenerwowany, haha, nic dziwnego, a przecież wiesz, że zawsze mam też trzeci nóż… No więc rzucam go teraz, popatrz, już upadł.
Vimesa dzielił od niego już tylko jeden, może dwa kroki.
— To koniec, panie Vimes. Nie mam więcej noży. Nie mogę uciec. Poddaję się. Tym razem żadnych sztuczek, rezygnuję. Aresztuj mnie tylko. Przez pamięć starych czasów.
Bestia ryczała w umyśle Vimesa. Wrzeszczała, że nikt nie będzie miał pretensji, jeśli pozbawi kata dziesięciu dolarów i darmowego śniadania. A można też tłumaczyć, że szybkie pchnięcie w tej chwili będzie rozwiązaniem miłosiernym, bo każdy kat wie, że można sprawę załatwić lekko albo ciężko, a w kraju nie było nikogo, kto pozwoliłby Carcerowi lekko odejść. Bogowie świadkami, że ta kanalia na to zasłużyła…
…ale młody Sam przyglądał mu się poprzez trzydzieści lat.
Kiedy my się załamujemy, wszystko się załamuje. Tak to działa. Można to naginać, a jeśli będzie dość gorące, można zwinąć w obręcz. Ale nie można łamać. Kiedy się złamie, łamie się coraz dalej, aż w końcu nic nie pozostaje nienaruszone. A zaczyna się to tutaj i teraz.