Выбрать главу

Opuścił miecz.

Carcer uniósł głowę i wyszczerzył zęby.

— Nigdy nie smakuje jak należy — powiedział. — Takie jajko bez soli, haha…

Vimes poczuł, że ręka sama się podnosi…

I znieruchomiał. Wściekłość stężała.

Bestia szalała wokół. I była tylko bestią. Użyteczną, ale jednak bestią. Można ją trzymać na łańcuchu, kazać tańczyć albo żonglować piłkami. Nie myślała. Była tępa. Za to człowiek… człowiek nie był bestią.

Nie musiał robić tego, co chciała. Kiedy jej słuchał, wygrywał Carcer.

Rzucił miecz.

Carcer wpatrywał się w niego; błysk nagłego uśmiechu Vimesa bardziej niepokoił niż stężały grymas wściekłości. I nagle w dłoni Carcera błysnęła stal. Ale Vimes był już przy nim, chwycił za rękę, raz za razem uderzał nią o nagrobek Keela, aż z pokrwawionych palców wypadł czwarty nóż. Wtedy postawił Carcera na nogi, wykręcając do tyłu obie ręce, i pchnął z całej siły na mur.

— Widzisz to niebo, Carcer? — zapytał, z ustami tuż przy uchu tamtego. — To jest zachód słońca. I gwiazdy. I jutro będą tym jaśniej świecić na mojego chłopaka, Sama, bo nie będą świecić na ciebie, Carcer. A to z tej przyczyny, że zanim jeszcze rankiem rosa wyschnie na liściach, zaciągnę cię przed Vetinariego. Będą tam świadkowie, cały tłum, i może nawet obrońca dla ciebie, jeśli znajdzie się prawnik, który na poważnie potrafi cię bronić. A potem, Carcer, zawieziemy cię na Tanty, jedna szubienica, bez kolejki, i możesz zatańczyć konopne fandango. Później spokojnie wrócę do domu i może nawet zjem jajko na twardo.

— Sprawiasz mi ból!

— A wiesz, że masz rację, Carcer! — Vimes złapał oba przeguby Carcera w żelaznym uchwycie, po czym oderwał rękaw swojej koszuli. — Rzeczywiście sprawiam, a nadal postępuję zgodnie z regulaminem. — Kilka razy okręcił ręce płótnem i zawiązał mocno. — Dopilnuję, Carcer, żebyś miał w celi wodę. Dopilnuję, żebyś dostał śniadanie, jakiego sobie zażyczysz. Dopilnuję, żeby kat nie był niedbały i nie dał ci się powoli dławić na śmierć. Sprawdzę nawet, czy nasmarowali zapadnię.

Zwolnił uchwyt. Carcer zachwiał się, a Vimes podciął mu nogi.

— Machina się nie popsuła, Carcer. Machina czeka na ciebie. — Oderwał rękaw od koszuli więźnia i obwiązał mu kostki. — Miasto cię zabije. Zakręcą się odpowiednie tryby. Będzie sprawiedliwie, zadbam o to. Potem nie powiesz, że nie miałeś uczciwego procesu. Nic już nie powiesz, haha. O to też zadbam…

Odstąpił.

— Dobry wieczór, wasza łaskawość — odezwał się lord Vetinari.

W fakturze ciemności wystąpiła zmiana, która mogła mieć kształt człowieka.

Vimes chwycił miecz i wytężył wzrok. Sylwetka zbliżyła się, stała się rozpoznawalna.

— Jak długo pan tu jest? — zapytał gniewnie.

— Och… od jakiegoś czasu — odparł Vetinari. — Podobnie jak pan, wolę przychodzić tu samotnie i… kontemplować.

— Stał pan bardzo cicho — stwierdził oskarżycielsko Vimes.

— Czy to przestępstwo, wasza łaskawość?

— I słyszał pan…?

— Bardzo sprawne aresztowanie — pochwalił Vetinari. — Gratulacje, wasza łaskawość.

Vimes zerknął na niezakrwawiony miecz.

— Tak, chyba tak — mruknął, chwilowo zbity z tropu.

— Z powodu narodzin pańskiego syna, chciałem powiedzieć.

— Och… tak. Oczywiście. Tak. No… Bardzo dziękuję.

— Zdrowy chłopak, jak dano mi do zrozumienia.

— Tak samo byśmy się cieszyli z córki — zapewnił pospiesznie Vimes.

— Naturalnie. To w końcu nowoczesne czasy. Och, widzę, że zgubił pan odznakę.

Vimes spojrzał na wysoką trawę.

— Przyjdę rano i ją znajdę. Ale to… — Podniósł jęczącego Carcera i stękając, zarzucił go sobie na ramię. — To trafi ze mną do Pseudopolis Yardu od razu.

Szli wolno żwirową alejką, zostawiając za sobą aromat bzów. Przed nimi czekał codzienny odór świata.

— Wie pan — odezwał się lord Vetinari po chwili — często przychodziło mi na myśl, że ci ludzie zasługują na jakiś odpowiedni pomnik.

— Tak? — odpowiedział wymijająco Vimes. Serce wciąż biło mu mocno. — Może na którymś z głównych placów?

— Tak, to byłby niezły pomysł.

— Może jakaś scenka w brązie? — rzucił Vimes sarkastycznie. — Na przykład wszystkich siedmiu wznoszących flagę?

— W brązie, tak…

— Naprawdę? I do tego jakiś budujący slogan?

— Coś w rodzaju, na przykład: „Wykonali pracę, którą musieli wykonać”?

— Nie! — oświadczył Vimes, zatrzymując się przed latarnią nad wejściem do krypty. — Jak pan śmie? Jak można? W tym dniu! W tym miejscu! Oni wykonali pracę, której wcale nie musieli wykonywać, a pan nic im już ofiarować nie może! Rozumie pan? Walczyli za tych, których porzucono, walczyli za siebie nawzajem i zostali zdradzeni! Tacy ludzie jak oni są zawsze! Co komu przyjdzie z pomnika? Najwyżej wzbudzi u nowych durniów wiarę, że zostaną bohaterami. Oni by tego nie chcieli. Proszę zostawić ich w spokoju. Na wieczność.

Przez chwilę szli w kłopotliwym milczeniu, a potem znów odezwał się Vetinari, jakby nie było wybuchu Vimesa.

— Na szczęście, jak się zdaje, nowy diakon w świątyni nagle poczuł powołanie.

— Jakie powołanie? — zdziwił się Vimes. Serce biło mu w przyspieszonym rytmie.

— Nigdy nie orientowałem się za dobrze w kwestiach religijnych, ale wydaje się, że napełniło go gorące pragnienie, by głosić dobrą nowinę wśród nieoświeconych pogan.

— Gdzie?

— Zasugerowałem Ting Ling.

— Przecież to na drugim końcu świata!

— Wie pan, żadne miejsce nie jest zbyt odległe dla głoszenia dobrej nowiny, sierżancie.

— No, to przynajmniej załatwia…

Vimes zatrzymał się przy bramie cmentarza. Nad głową migotała mu kolejna lampa. Upuścił Carcera na ziemię.

— Wiedział pan? Wiedział pan, do demona, tak?

— Nie, aż do… no, jakiejś sekundy temu — odparł Vetinari. — Muszę pana zapytać jak mężczyzna mężczyznę, komendancie. Czy zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego noszę bez?

— Tak, zastanawiałem się.

— Ale nigdy pan nie zapytał.

— Nie, nigdy nie zapytałem — przyznał Vimes krótko. — To kwiat. Każdy może nosić kwiat.

— W tym dniu? W tym miejscu?

— Więc proszę mi powiedzieć.

— Przypomnę więc ten dzień, kiedy posłano mnie z pilnym zleceniem — zaczął Vetinari. — Miałem ocalić życie pewnego człowieka. Skrytobójca nieczęsto dostaje takie zadanie, chociaż w rzeczywistości już raz go wcześniej uratowałem.

Rzucił Vimesowi zagadkowe spojrzenie.

— Zastrzelił pan człowieka, który mierzył do mnie z kuszy? — spytał Vimes.

— Zgadł pan, komendancie! Tak. Mam dobre oko na sytuacje… niespotykane. Ale tym razem walczyłem z czasem. Ulice były zablokowane. Wszędzie panował chaos i zamieszanie, a przecież nie wiedziałem nawet, gdzie mam tego człowieka szukać. W końcu wybrałem drogę po dachach. I tak przybyłem wreszcie na Kablową, gdzie trwało zamieszanie innego rodzaju.

— Proszę opowiedzieć, co pan widział — poprosił Vimes.

— Widziałem, jak Carcer… znika. I widziałem, jak John Keel ginie. A w każdym razie widziałem go martwego.

— Doprawdy… — mruknął Vimes.

— Włączyłem się do walki. Porwałem od leżącego kiść bzu i chwyciłem kwiat w zęby. Chcę wierzyć, że mój udział zrobił różnicę; na pewno zabiłem czterech ludzi, choć nie czerpię z tego specjalnej dumy. To były zbiry, opryszki. Bez żadnej techniki. Poza tym ich przywódca najwyraźniej uciekł, a wraz z nim rozpadło się to morale, jakie w ogóle mieli. Ludzie z kwiatami bzu, muszę powiedzieć, walczyli jak lwy. Bez finezji, przyznaję, ale kiedy oni zobaczyli, że ich przywódca padł, rozszarpali przeciwników na strzępy. Zdumiewające. Później, już po wszystkim, przyjrzałem się Johnowi Keelowi. Bo to był John Keel, jak mogłyby się pojawić jakiekolwiek wątpliwości? Był pokrwawiony, oczywiście. Wszędzie było pełno krwi. Chociaż jego rany wydawały się odrobinę stare. A śmierć, jak wiadomo, zmienia ludzi. Pamiętam jednak, że pomyślałem: Aż tak? Odłożyłem tę sprawę jako połowę tajemnicy, a dzisiaj… sierżancie… odkryliśmy drugą połowę. To cudowne, jak ludzie mogą być do siebie podobni, nieprawdaż? Wyobrażam sobie, że nawet pański sierżant Colon niczego nie zauważył. Widział przecież, jak Keel ginie, i patrzył, jak pan dorasta…