Выбрать главу

— Sir! — odkrzyknął troll z sąsiedniego dachu.

— Daj sygnał. Potrzebuję tu ludzi. Ja i Carcer zostaniemy tutaj, cicho i spokojnie, żeby nie próbował robić żadnych sztuczek.

— Tajest, sir!

Znów zagrzechotały nieszczęsne dachówki i troll zniknął.

— Nie powinieneś odsyłać kapitana Marchewy — mruknął Carcer. — On nie lubi, jak strażnicy znęcają się nad niewinnymi obywatelami…

— To prawda, że musi jeszcze opanować niektóre trudniejsze elementy praktycznego utrzymywania porządku. — Vimes nie poluzował uścisku. — Zresztą przecież nie robię ci krzywdy. Ochraniam cię. Nie chciałbym, żebyś spadł stąd aż na dół.

Znowu zagrzechotał grom. Niebo nie miało już tylko czarnej barwy. Pojawiły się róże i fiolety, jakby chmury były posiniaczone. Vimes widział, że poruszają się niczym węże w worku, do wtóru niekończącego się głuchego grzmotu. Zastanowił się, czy magowie nie zaczęli majstrować przy pogodzie.

Coś działo się w powietrzu, które smakowało rozgrzanym metalem i krzemieniem. Kurek na szczycie kopuły zaczął wirować.

— Nie myślałem, że jesteś głupi, panie Vimes.

— Co?

Vimes spojrzał uważnie. Carcer uśmiechał się radośnie.

— Mówię, że nie myślałem, że jesteś głupi, panie Vimes. Taki chytry glina musiał się domyślić, że mam dwa noże.

— Tak, słusznie.

Vimes czuł, że włosy próbują stanąć mu dęba. Małe błękitne gąsienice światła strzelały nad kratownicą kopuły, a nawet na jego pancerzu.

— Panie Vimes…

— Co? — burknął Vimes.

Łożyska kurka na kopule zaczęły dymić.

— Mam trzy noże, panie Vimes — oświadczył Carcer i podniósł rękę.

Uderzyła błyskawica.

Okna wpadły do wnętrza, żelazne rynny się roztopiły. Dachy uniosły się w powietrze i opadły z powrotem, budynki zadygotały.

Ta burza sunęła z daleka nad równinami i pchała przed sobą naturalne tło magiczne. Teraz wyładowała je w jednym impulsie.

Mówili potem, że błyskawica trafiła w warsztat zegarmistrzowski na ulicy Chytrych Rzemieślników i w tej samej chwili zatrzymały się wszystkie zegary w mieście. Ale to jeszcze nic. Przy Piekarskiej dwie osoby, które nigdy wcześniej się nie widziały, poczuły tak gwałtowną wzajemną atrakcję elektrycznej natury, że po dwóch dniach były zmuszone się pobrać, by nie naruszać publicznego poczucia przyzwoitości. Główny zbrojmistrz Gildii Skrytobójców zaczął potężnie — a że przebywał wówczas w zbrojowni, również tragicznie — przyciągać metal. Jajka smażyły się w koszykach, jabłka się piekły na ladach straganów. Świece same się zapalały. Rozpadały się koła wozów. Ozdobna blaszana wanna nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu została uniesiona z podłogi, skwiercząc, przeleciała przez jego gabinet, wyfrunęła z balkonu i wylądowała na trawniku ośmiobocznego dziedzińca kilka pięter niżej, nie wylewając przy tym więcej niż kubka piany.

Nadrektor Ridcully znieruchomiał ze szczotką na długim trzonku w połowie pleców. Rozejrzał się.

Dachówki rozbijały się o ziemię. W pobliskiej rzeźbionej fontannie wrzała woda.

Ridcully uchylił się przed wypchanym borsukiem, którego pochodzenie nigdy nie zostało wyjaśnione. Borsuk przeleciał nad trawnikiem i przebił szybę w oknie.

Nadrektor skrzywił się, gdy spadł na niego przelotny i niewytłumaczalny deszcz małych kółek zębatych, które zasypały trawnik dookoła.

Patrzył, jak kilkunastu strażników wpadło na ośmiobok i pobiegło po schodach do Biblioteki.

Wreszcie chwycił brzegi wanny i wstał. Spieniona woda ściekała z niego kaskadami, niby z jakiegoś pradawnego lewiatana wynurzającego się z morskiej głębiny.

— Panie Stibbons! — ryknął, a jego głos odbił się echem od wspaniałych murów. — Gdzie do jest mój kapelusz?

Usiadł znowu i czekał.

Minęło kilka minut ciszy. Potem Myślak Stibbons, szef niewskazanych zastosowań magii i praelektor Niewidocznego Uniwersytetu, wybiegł z głównego budynku, niosąc spiczasty kapelusz nadrektora.

Ridcully wyrwał mu go i wcisnął sobie na głowę.

— A teraz mo pan powie, co dzieje do? I czemu ry Tom bez dzwoni?

— ąpiło wy e magii! Poślę do mechanizmu! — zawołał Myślak, przekrzykując zabijające dźwięki uderzenia ciszy[3].

Od strony wieży zegarowej dobiegł cichnący metaliczny zgrzyt. Myślak i Ridcully odczekali kilka sekund, ale od strony miasta słyszeli normalne hałasy, takie jak rozsypywanie się murów i odlegle wrzaski.

— No dobrze… — mruknął Ridcully, jakby niechętnie wystawiał światu pozytywną ocenę za wytrwałe próby. — O co tu chodzi, Stibbons? I co robi policja w Bibliotece?

— Silna burza magiczna, nadrektorze! Rzędu kilku gigathaumów. Wydaje mi się, że straż ściga przestępcę.

— Ale przecież nie mogą tak sobie tu wbiegać bez pytania — stwierdził Ridcully. Wyszedł z wanny i ruszył przed siebie. — Po coś w końcu płacimy podatki!

— Ehm… Prawdę mówiąc, nie płacimy podatków, nadrektorze. — Myślak pobiegł za nim. — System działa tak, że obiecujemy zapłacić te podatki, jeśli tylko miasto nas o to poprosi, pod warunkiem że miasto obieca nigdy nas nie prosić. Dokonujemy dobrowolnej…

— Ale w każdym razie mamy umowę, Stibbons.

— Tak jest, nadrektorze. Czy mogę zauważyć, że pan…

— A to znaczy, że muszą prosić o zgodę. Trzeba zachowywać elementarną przyzwoitość! — oświadczył stanowczo Ridcully. — A ja jestem najwyższą władzą tej uczelni!

— Jeśli mowa o tej, no… przyzwoitości, nadrektorze, to nie ma pan…

Przez otwarte drzwi Ridcully wkroczył do Biblioteki.

— Co się tu dzieje? — zapytał.

Strażnicy obejrzeli się i wytrzeszczyli oczy. Duża gruda piany, która do tej chwili rzetelnie wypełniała obowiązek dbania o elementarną przyzwoitość, spłynęła wolno na podłogę.

— Co jest? — warknął Ridcully. — Maga nie widzieliście czy co?

Jeden ze strażników stanął na baczność i zasalutował.

— Kapitan Marchewa, sir. Nigdy, ehm… nigdy nie widzieliśmy tak dużo maga, sir.

Ridcully rzucił mu tępe spojrzenie, często wykorzystywane przez osoby z ostrą przypadłością deficytu szybkiego pojmowania.

— O czym on mówi, Stibbons? — zapytał kącikiem ust.

— Jest pan, no… niedostatecznie ubrany, nadrektorze.

— Co? Mam przecież kapelusz, prawda?

— No tak, nadrektorze…

— Kapelusz = mag, mag = kapelusz. Cała reszta to fatałaszki. Zresztą nie mam wątpliwości, że wszyscy tu jesteśmy ludźmi światowymi… — Ridcully rozejrzał się i po raz pierwszy dostrzegł pewne cechy strażników. — I krasnoludami światowymi… ach, i trollami światowymi, naturalnie… a także… kobietami światowymi, jak widzę… ehm… — Nadrektor zamilkł na chwilę. — Panie Stibbons…

— Tak, nadrektorze?

— Będzie pan uprzejmy pobiec do moich pokojów i przynieść stamtąd moją szatę?

— Oczywiście, nadrektorze.

— A tymczasem proszę mi pożyczyć swój kapelusz…

— Ale przecież nosi pan już własny kapelusz, nadrektorze — zauważył Myślak.

— W istocie, w istocie… — przyznał Ridcully, uśmiechając się nieruchomo. — Ale teraz, panie Stibbons, i to natychmiast, chciałbym, aby pan, w samej rzeczy, pożyczył, to znaczy mnie pożyczył swój kapelusz, jeśli mogę prosić.

вернуться

3

Stary Tom, szacowny zegar uniwersytecki, wybijał nie dźwięki, ale ciszę. Nie były to takie zwykłe chwile ciszy, ale okresy chłonącego głosy nie-dźwięku wypełniającego świat donośną bezdźwięcznością.