— Dokąd to prowadzi? — zapytał ostro Vimes.
— Donikąd, komendancie. Co mógłbym udowodnić? I po co miałbym czegoś dowodzić?
— W takim razie nic nie odpowiem.
— Nie przychodzi mi do głowy, co mógłby pan odpowiedzieć — stwierdził Vetinari. — Nie. Zgadzam się. Zostawmy martwych w spokoju. Ale dla pana, komendancie, jako prezent z okazji narodzin…
— Nie ma nic, czego bym chciał — przerwał mu szybko Vimes. — Nie może mnie pan wyżej awansować. Nie zostało nic, czym mógłby mnie pan przekupić. Mam więcej, niż zasługuję. Straż działa dobrze. Nie potrzebujemy nawet nowej tarczy do strzałek…
— W imię pamięci zmarłego Johna Keela… — zaczął Vetinari.
— Ostrzegałem pana… — …mogę panu oddać posterunek przy Kopalni Melasy.
Zapadła cisza, w której słychać było tylko wysokie piski polujących wśród topoli nietoperzy.
— Smok go spalił lata temu — wymruczał po chwili Vimes. — Jakieś krasnoludy mieszkają teraz w piwnicy.
— Owszem, komendancie. Ale krasnoludy… Cóż, krasnoludy są tak odświeżająco otwarte na kwestię pieniędzy. Im więcej pieniędzy proponuje im miasto, tym mniej krasnoludów tam zostaje. Stajnia stoi nadal i stara wieża wyciągowa też. Dookoła solidne kamienne mury. Można wszystko odbudować. Dla pamięci Johna Keela, człowieka, który w ciągu kilku krótkich dni odmienił życie wielu ludzi, a może też ocalił nieco normalności w obłąkanym świecie. Za parę miesięcy mógłby pan zapalić lampę nad wejściem.
I znowu słychać było tylko nietoperze.
Może nawet udałoby się odtworzyć zapach, myślał Vimes. Może byłoby nad wychodkiem okno, które by się otwierało po uderzeniu w odpowiednie miejsce. Może nowi strażnicy dadzą się nauczyć starych sztuczek…
— Przydałoby się nam więcej miejsca, to prawda — przyznał z pewnym wysiłkiem.
— Widzę, że ten pomysł już się panu spodobał — stwierdził Vetinari. — Gdyby zechciał pan zjawić się jutro w moim gabinecie, moglibyśmy ustalić…
— Jutro jest proces — przypomniał ostro Vimes.
— A tak, oczywiście. I będzie uczciwy — zapewnił Patrycjusz.
— Lepiej, żeby był — oświadczył Vimes. — W końcu zależy mi, żeby ten drań trafił na szubienicę.
— W takim razie — podjął Vetinari — może potem byśmy…
— Potem wracam na jakiś czas do domu, do mojej rodziny.
— Świetnie! Dobrze powiedziane — stwierdził Vetinari, nie tracąc tempa. — Muszę wyrazić uznanie dla pańskich krasomówczych talentów. — A Vimes dosłyszał nutę ostrzeżenia w jego głosie, gdy dodał: — W tym dniu, komendancie. I w tym miejscu.
— Sierżancie sztabowy, jeśli wolno, bardzo dziękuję — odparł Vimes. — Na razie.
Złapał Carcera za kołnierz i powlókł go na spotkanie sprawiedliwości.
W drodze powrotnej na aleję Scoone’a, w ciemnościach nocy, Vimes przeszedł zaułkiem za Glinianą i zatrzymał się, gdy zauważył, że jest akurat pomiędzy tyłami lombardu i sklepu ze starzyzną, a zatem za świątynią.
Rzucił przez mur niedopałek cygara. Usłyszał, jak ląduje na żwirze, który poruszył się trochę.
Potem poszedł do domu. A świat obracał się w stronę poranka.