Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Okładka
Radosław Krawczyk
Redakcja i korekta
Hanna Śmierzyńska
Skład i łamanie
TEKST Projekt, Łódź
Zdjęcia na okładce
Fotolia.pl
Copyright © by Stanisław Srokowski
Copyright © by Fronda PL, Sp. z o.o.
ISBN 978-83-64095-22-1
Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 877 37 35
fax. 22 877 37 34
e-maiclass="underline" fronda@fronda.pl
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
Skład wersji elektronicznej
pan@drewnianyrower.com
Wszelkie podobieństwa nazw, nazwisk i postaci do nazw, nazwisk i postaci realnych są dziełem przypadku. Ale historie są prawdziwe, zdarzyły się rzeczywiście…
Pochówek Polski
Otworzyły się drzwi i na progu stanął ojciec. Nie od razu go poznałem. W wojskowym mundurze, w długim zielonym płaszczu, z plecakiem na ramionach, w rogatywce z białym orłem na głowie, z aluminiową manierką u boku i w butach z cholewami na nogach. Jakiś wychudły, z zapadniętymi policzkami, ze szramą na czole i obandażowanym uchem. Stał i nie ruszał się. Jego ubiór był pomięty i nadpalony, jakby przez ogień skakał.
Matce dech zaparło w piersiach.
Najpierw pobladła, potem poczerwieniała, chciała coś powiedzieć, wyciągnęła przed siebie ręce, rzuciła się w stronę ojca i zdławionym głosem wydusiła:
– Wróciłeś, Janek, wróciłeś...
Obejmowała go, a ja stałem z boku, samotny i zagubiony. Musiała to zobaczyć, bo krzyknęła:
– Stasiu, tato wrócił! To tato. Nie poznajesz?! Wrócił. Z wojny wrócił!
I mocno przyciągnęła mnie do siebie.
– Z wojny wrócił – patrzyła na ojca, jakby sprawdzała, czy nie jest duchem. – Tato – jeszcze wybełkotała, roztrzęsiona, zmieszana, to wpatrując się w ojca, to przygarniając mnie do brzucha. Byłem mały. Miałem zaledwie kilka lat. Ale tę scenę zapamiętałem na zawsze.
Potem ojciec wziął mnie na ręce, tulił do piersi i burczał:
– Wyrosłeś, synku, wyrosłeś.
Postawił mnie na stole i dalej mi się przyglądał. Jakby sprawdzał, czy to naprawdę ja.
– Niby dwa miesiące to nic, a tak się zmienił – rzucił w stronę matki i przyglądał mi się uważnie.
Istotnie, w sierpniu 1939 roku wzięli ojca do wojska, a zjawił się w domu pod koniec października i teraz nie mógł się nadziwić, jak się zmieniłem. A mnie korciło, by dotknąć manierki, bo była czymś nowym w moim życiu, orła w koronie dotknąć, bo pięknie błyszczał. Chyba domyślił się, że mój wzrok zajęty już jest czymś innym, bo zdjął czapkę, dał mi ją do ręki i pokazując orła, powiedział:
– To nasz polski orzeł, synku, zapamiętaj.
A potem odpiął manierkę od pasa i patrzył, jak przerzucam spojrzenie z przedmiotu na przedmiot. Matka szybko coś upichciła, pomiaukując:
– Głodny jesteś, Janku, ciężka droga za tobą… Już podaję… Jajecznicę na boczku… – śpiewnie szczebiotała, a ja się bawiłem już czapką, orłem i manierką.
Potem, gdy ojciec zrzucił plecak, zdjął płaszcz, umył się, posilił i jako tako do siebie doszedł, długo i ze szczegółami opowiadał, jak się dla niego skończyła wojna. Jak żołnierze masowo pędzili na koniach, pieszo i na rowerach do rumuńskiej granicy. Jak przedzierali się w trudzie przez most na Czeremoszu, a działka i inna broń wpadały do wody, lecz oni tysiącami parli naprzód, bo już na plecach czuli oddech nieprzyjaciela – sowieckie tanki i karabiny były tuż za nimi. Nie mieli nawet chwili czasu, by rzucić się w toń rzeki i ratować armaty. I wtedy oddział ojca został rozbity, tuż przy samej granicy, wojska sowieckie zablokowały mosty i nikt już nie miał szansy przebić się na Zachód. Dowódca dał rozkaz ocalałym z pogromu, by każdy ratował się jak może. Bo nie ma już Polski. Tak powiedział, nie ma już Polski, chłopcy. Została zagarnięta przez dwu wielkich wrogów, Niemców i Ruskich. I nie ma innego wyjścia, tylko uciekać, gdzie się da. – Ale pamiętajcie – dodał – że przyjdzie dzień, kiedy Ojczyzna was wezwie.
Nie rozumiałem wtedy, co to znaczy „Ojczyzna was wezwie”, ale musiało to znaczyć coś bardzo ważnego, skoro ojciec wyprężył się i wciągnął powietrze, jakby zamierzał salutować.
– Jesteście Polsce potrzebni – ojciec, mówiąc to, przyglądał mi się. – I teraz każdy z was odpowiada za najbliższych – po tych słowach mocno mnie przytulił. Westchnął głęboko, jakby chciał mi osobiście i w tajemnicy przekazać jeszcze jakąś ogromnie ważną wiadomość, ale się rozmyślił i ciągnął opowieść o powrocie z wojny.
Gdy pluton został rozwiązany, ojciec począł się rozglądać za znajomymi ze wsi albo z powiatu, żeby razem z nimi wracać do domu, bo to i raźniej, i bezpieczniej, a gdy się już zebrali, to na noc ukryli się w chaszczach, a o świcie jęli przemykać lasami w stronę Stanisławowa, Halicza i Podhajec. Najgorsze były wsie ukraińskie, mówił, które musieli omijać z daleka, ponieważ docierały do nich wiadomości, że Ukraińcy bardzo się zmienili i niechętnie widzieli polskich żołnierzy, a nawet na nich napadali, dlatego musieli się mieć na baczności. Po drodze niektórzy z nich odłączali się od grupy, zmniejszała się liczba niedobitków, aż w końcu zostało ich pięciu, dwu z Hnilcza, jeden z Panowic i dwu z Horożanki, i przemieszczali się o zmroku, przeskakując z miejsca na miejsce i nasłuchując, czy nikt ich nie śledzi albo nie goni. I tak dotarli do Halicza, a z Halicza już było blisko do domu, więc w lepszych nastrojach zmierzali w stronę Byszowa i Dryszczowa. Nadszedł jednak dzień, kiedy mocno poczuli trudy wielodniowej wędrówki – byli wygłodzeni, chudzi, zmizerowani, a dwaj z nich z gorączką i świecącymi oczami chorowali – postanowili zakraść się do najbliższej ukraińskiej wsi, bo tylko takie mieli w zasięgu wzroku, i zdobyć jakąś kurę, kartofle lub cokolwiek innego do jedzenia, albo choćby coś do picia, i wreszcie odpocząć.
Gdy wydawało się, że wieś już śpi, na zwiady wybrał się ojciec z kolegą z Byszowa, Wojciechem Mąką. Niebo zaciągało się ciemnymi chmurami i zanosiło się na deszcz.
Podkradli się bliżej, niedaleko pierwszych chat i okazałej cerkwi, ukryli się w krzakach, oglądając się, nasłuchując i sprawdzając, czy ktoś nie wyjdzie z domu bądź nie zaskoczy ich od tyłu, bo nigdy nie wiadomo, czego mogli się spodziewać i co mogło się jeszcze zdarzyć.
I wtedy usłyszeli wyraźny, śpiewny głos dochodzący ze wzgórza położonego niedaleko cmentarza, jakby jakieś nabożeństwo się odprawiało, ceremonia kościelna, nieznany rytuał. Ale o tej porze? Przed północą? W takiej ciemności? A poza tym, nie było tam żadnego kościoła ani cerkwi, tylko cmentarz i wzgórze. A jednak wyraźnie słyszeli ludzką mowę, potem znowu śpiewy, toteż stali się czujni, a równocześnie pchała ich ciekawość. Usłyszeli jakby chór kobiecy, który intonował ukraińskie pieśni. Słychać było piękne, melodyjne i młode głosy. Robiło to wśród ciemności, ledwie rozjaśnionej błyskającymi na niebie gwiazdami oraz powoli wydobywającym się zza chmur księżycem, niesamowite wrażenie. Byli wstrząśnięci i oniemiali. Nigdy się z niczym podobnym o takiej porze nocy nie spotkali. A brali już udział w niejednej uroczystości.