Bo oto ciotka opowiedziała nam, co się stało w jednej z chat koło Dryszczowa. Zjawiło się w niej trzech bandytów. Gospodyni akurat piekła chleb. Wyjęli chleb z pieca, kobiecie i mężczyźnie przybili dłonie gwoździami do stołu i kazali patrzeć, co robią z dzieckiem, które leżało w kołysce. Wsadzili je do pieca, położyli na palenisku, wyjęli z torby butelkę z wódką i chlusnęli na ogień. Buchnął płomień i objął ciało długimi, czerwonymi językami. A oni rechotali, oblizywali palce i pokrzykiwali, że szykują smaczny obiad. Płacz dziecka trwał krótko. Kobieta i mężczyzna szlochali i podrywali się od stołu. Ale im bardziej się szarpali, tym bardziej rozszarpywali swoje rany. W końcu ustali, opadli głowami na stół i cichutko łkali. Wtedy bandyci wyjęli skwierczące jeszcze ciało, położyli przed nimi na dużym drewnianym talerzu, podali noże, kazali kroić i jeść. Kobieta zemdlała, a mężczyzna ryczał jak zranione zwierzę. Jeden z morderców chlusnął na kobietę wiadro wody, by ją ocucić, a gdy otworzyła oczy, odkroił kawałek spieczonego ramienia, wbił na nóż i siłą wpychał kobiecie do ust. Mężczyzna, miotający się bezsilnie przy stole i wyjący jak wilk, posiwiał, podniósł głowę i patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie. Zwariował. Mordercy podpalili dom i zniknęli wśród drzew.
I wtedy wylazł spod łóżka chłopiec, który w ostatniej chwili zdołał się tam ukryć i wszystko słyszał. Wyskoczył z płonącego domu i opowiedział, co się stało.
Zamieniłem się w szczura, który ucieka przed złym światem. A potem w ptaka, który podrywa się do lotu, ale ma urwane skrzydła. Stawałem się cieniem wielu rzeczy, które się nagle kurczyły i pobladłe padały na ziemię. Nie wiedziałem, czy mam się wsunąć pod łóżko i pośród pajęczyn zamieszkać, czy skulić na zapiecku i nasłuchiwać, co nowego jeszcze się zdarzy. Czmychnąłem po pajęczej sieci spod łóżka na zapiecek i zastygłem, zerkając z góry na Radę Starszych, ale najbardziej na ciotkę Elzę.
Ciotka siedziała z pochyloną głową. Jej milczenie było tak dojmujące, pełne przerażenia i bólu, że matka już sobie nie mogła z nim poradzić, gniotła dłonie, zagryzała wargi, zamykała oczy i mocno zaciskała powieki, rozpaczliwie błagając o pomoc ojca, ale ojciec zagryzł zęby, a potem ostrożnie sprawdzał, czy ciotka nadal siedzi na swoim miejscu i czy to naprawdę ona, a nie sen lub jakieś urojenia, halucynacja, która człowieka o każdej porze w tym strasznym czasie może dopaść. Nieraz bowiem się zdawało, że jakaś zaczarowana zjawa staje przed nami, duch omotany szmatami, a nawet czarci pomiot, który błyska ślepiami i nie wiadomo, czego od nas chce oraz co z niego wyjdzie. Tym razem matka ostrożnie otworzyła oczy i trzęsącym się głosem, z rezygnacją rzuciła:
– Mów, Elza!
Tego się po matce nie spodziewałem.
Jeszcze przed chwilą broniła mnie przed zjawami, marami świata. Twierdziła, że nie powinienem takich rzeczy słuchać, a tu raptem: „Mów, Elza!”. Co ma mówić, myślałem. Znowu ma opowiadać o tych strasznych rzeziach?! O tych potworach, które zieją siarką i ogniem? I po nocach mnie ścigają. A ciotka uniosła głowę i walnęła:
– Stary Bąk zarąbał siekierą Wołodźkę.
– Co?! – jęknęła matka.
Ciotka skinęła głową.
Po usmażonym w piecu dziecku, zdawało mi się, że już wszystko jestem w stanie znieść, nawet odrąbaną przez starego Bąka głowę. Ale okazało się, że nie było to takie proste. Znałem starego Bąka. I znałem Wołodźkę. Różne już rzeczy tutaj słyszałem, ale by stary Bąk zarąbał siekierą własnego syna, tego jeszcze nie słyszałem. Co innego, kiedy Ukraińcy ścinali głowy Polakom. To już wiedziałem. Bo nasłuchałem się tego po uszy. Albo że Żydów dźgali, Cyganów gnali ze wsi. To też słyszałem. Ale żeby Ukrainiec zarąbał siekierą drugiego Ukraińca, na dodatek własnego syna, tego nie mogłem pojąć. A tu nagle stary Bąk obharatał Wołodźce głowę. A może nie obharatał?! Może się ciotce przywidziało, broniły się we mnie ostatnie szańce zdrowego rozsądku. Albo się przesłyszała, myślałem. I to tak nagle obharatał?! – nie dawałem wiary. Przecież to był Wołodźka. Silny jak tur chłopak. Nie pozwoliłby na to. A poza tym, myślałem, był miły, kopał ze mną szmaciankę, lubił opowiadać wice, śmiał się, nawet rechotał, jak coś go rozśmieszyło. Pomagał rodzicom w domu. Ze studni wodę do chaty nosił. Krowy poił. Dach ojcu naprawiał. Sąsiadom z pola snopki zwoził. Po łąkach z młodszymi chłopakami ganiał. Ludziom starszym na polu pomagał. Nikt na niego nie narzekał. A jego piękna matka, Lusia Bąk, która z polskiej rodziny Wysockich się wywodziła, błagała Boga, by Wołodźkę na popa wyświęcić. Bo pobożny był. Co niedzielę do cerkwi chodził. Ręce jak święty przed ołtarzem składał. Pieśni pięknie w chórze śpiewał. A głos jaki miał?! Artystą zostać mógł. Tak gadali ludzie. A tu takie nieszczęście?! Stary Bąk głowę mu odrąbał. Dlaczego? Po co? Kiedy? Nikt tego nie wiedział, poza ciotką Elzą. Musiało się to stać o zmroku.
Siedzieliśmy, jakby piorun w chatę walnął. Zaćmienia dostali wszyscy. Nikt się nie ruszał. Matka głośno przełknęła ślinę i niemo się wpatrywała w ciotkę. Była blada, jej twarz zrobiła się pergaminowa, usta zsiniały i zaschły, jak suszona śliwka. Dziadkowie wyglądali, jakby byli sparaliżowani. Wujkowie mieli zamknięte oczy. A ja coraz bardziej zanikałem. Jakaś straszna ciemność gęstniała mi przed oczami, spod powiek czmychały sine cienie, a w środku mroków jakiś potwór z rogami się miotał.
– To było tak – usłyszałem niski, chrapliwy głos ciotki. – Któregoś dnia syn Bąka, Wołodźka, gdy matka podała śniadanie, zrobił się jakiś butny, niechętnie na nią patrzył, z gniewem podnosił oczy, a nigdy się tak nie zachowywał. Ojciec nie zwracał na to uwagi. Matka pomyślała, że się nie wyspał, ponieważ poprzedniego dnia poszedł do lasu i wrócił późną nocą. Od pewnego czasu tacy ukraińscy chłopcy jak on zbierali się poza wsią, o czymś żywo rozprawiali, a potem szli do lasu. Nic nadzwyczajnego w tym nie było. Młodzi mają różne zachcianki, tłumaczyła ciotka. Tym razem też coś we własnym gronie załatwiali. A potem ruszyli w stronę zagajnika. Tylko że po takich wyprawach Wołodźka się zmieniał. Już nie ganiał z chłopakami za piłką. Nie pomagał sąsiadom drewna rąbać ani snopów z pola zwozić. Zamknął się w sobie i rozmyślał. I właśnie tego ranka był ponury, ze zmiętą twarzą, nieswój i zamyślony. Matka, jak co dzień, podała mu śniadanie, jajecznicę z trzech jajek ze skwarkami z boczku, pajdę chleba z masłem i serem, na dodatek kawałek kiełbasy, ale on jeść nie chciał. Odsunął nerwowo miskę i burknął, że nie jest głodny. Na matkę nawet nie spojrzał. Tylko rzucał ukradkowe spojrzenia na ojca, jakby sprawdzał, czy ojciec widzi jego dziwne zachowanie. A stary Bąk patrzył w okno i nic nie mówił. Matka jeszcze raz zachęciła Wołodźkę, by jadł, ale on się już nie odezwał, tylko wzruszył ramionami, jakby go to nie dotyczyło. Scena powtórzyła się i następnego dnia. A był to dzień, gdy w pobliskim lesie polscy chłopi znaleźli martwe ciała dwu nieznanych osób. Wieść o tym lotem błyskawicy rozniosła się po okolicy. Zapanowała trwoga, że mordy do wsi się już zbliżają. Wołodźka nie zjadł tego dnia także obiadu. Matka popatrzyła na niego ze smutkiem, a on wyszedł z domu i wrócił dopiero pod wieczór. Matki wtedy w chacie nie było, poszła do swego dziadka po gęś na niedzielę. Wołodźka wszedł do izby i zastał samotnego ojca, który milcząco się w niego wpatrywał. Wołodźka wyczuł od progu, że ojciec ma do niego pretensje i spytał: