– Co jest, ojciec?
– Co się z tobą, Wołodźka, dzieje? – zagadnął ojciec. – Śniadania nie chcesz jeść, znikasz na cały dzień z domu, obiadu odmawiasz matce, dlaczego? – patrzył na niego w skupieniu. – Co się takiego stało, że tak się boczysz?
Wołodźka wzgardliwe wydął usta i palnął:
– Nie będę jadł z ręki Polki.
– Co? – nie zrozumiał ojciec.
Myślał, że się przesłyszał. Aż uniósł się z siedzenia.
– Nie będę jadł z ręki Polki – z butą powtórzył Wołodźka.
– Jakiej Polki? – ojciec wbił w niego wzrok.
– Twojej żony – hardo odparł Wołodźka.
Nie matki powiedział, tylko „twojej żony”.
Bąk ciężko usiadł na ławie i nie spuszczał z niego oczu. Musiało go to mocno dotknąć, bo wyczuł w słowach Wołodźki pogardę, ale powstrzymał gniew. Poruszał szczękami, lecz nie wybuchnął, choć z natury był gwałtowny. Jeszcze nie tak dawno tulił go do piersi, opowiadał mu bajki o rycerzach i królach, którzy śpią w górach, o Wernyhorze, duchach i zjawach, które nawiedzają żywych, a Wołodźka prosił go o nowe opowieści. Może rzeczywiście na popa by go wyświęcić, myślał już tak jak żona. I do wyższych szkół wysłać. Tak mu dobrze z oczu patrzy. A tu nagle takie zachowanie. Nie poznawał go. Nie rozumiał, dlaczego jego syn do swojej matki odnosi się jak do wroga, z niechęcią, a nawet z pogardą.
– Dlaczego tak mówisz? – panował nad sobą. Jednak to było trudne. Wstał z ławy i począł chodzić po izbie. Po chwili zatrzymał się przed Wołodźką i z żalem spytał:
– Dlaczego, synku? Przecież to twoja matka.
– Polka! – palnął Wołodźka z odrazą.
– Twoja matka – wyraźnie, wolno i z naciskiem powiedział ojciec. Ale po chwili zbladł. Bowiem Wołodźka mściwie wysyczał:
– Zarżnę ją! – i zmierzył starego Bąka zimnym spojrzeniem.
– Matkę zarżniesz? – pochylił się nad nim ojciec.
– Tak, zakatrupię, jak lochę – wycedził Wołodźka.
Stary osłupiał. Pierś przeszył mu gwałtowny ból. Poczuł, jak szybko wali mu serce. Przez chwilę trwał nieporuszony. Czuł, jakby mu w środku coś pękło. Przecież to niemożliwe, myślał i patrzył zdruzgotany na Wołodźkę. Przypomniał sobie, jak Wołodźka był mały i przez długie miesiące chorował na płuca, a matka noc w noc nie spała, czuwała przy jego łóżku, tuliła go i śpiewała piosenki, nosiła na rękach. A rano padała ze zmęczenia. Ale nie ustawała w pielęgnowaniu. A teraz?… Patrzył na syna i wydało mu się, że to nie jego syn, a ktoś daleki, obcy i zimny jak lód. Zacisnął zęby, a potem z nadzwyczajnym wysiłkiem spytał:
– Jak to zrobisz? – wbił w niego ciężkie, ciemne oczy.
– Chcesz wiedzieć? – ożywił się Wołodźka, sądząc, że ojciec staje po jego stronie. Jakby go do spisku wciągał.
– Tak – odparł nieoczekiwanie ojciec, wykrzywiając twarz. Wołodźka uznał to za dobry znak. Bo przecież ojciec był Ukraińcem. A Ukraińcy trzymają się razem.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Wołodźka upewnił się i zrobił krok w jego stronę.
– Naprawdę – przez twarz ojca przesunęła się ciemna chmura. I to musiał Wołodźka zauważyć i również uznał za dobrą monetę, bo ochoczo rzucił:
– Już dawno to zaplanowałem.
– Dawno? – ojciec jak gdyby zbierał się w sobie. Przez jego twarz przebiegł dziwny skurcz.
– Tak, dawno – z zapałem odparł Wołodźka.
– I jak to zrobisz? – ojciec wciąż nie spuszczał z niego oczu.
– Pokazać ci? – Wołodźka wciągał starego coraz głębiej w sieci spisku.
– Pokaż – skinął głową Bąk.
– Jesteś pewny, że chcesz? – zawahał się Wołodźka.
– Tak, synku, chcę – dziwnie ciepło powiedział Bąk. Wołodźka uznał to za przyzwolenie.
– Dla Samostijnej Ukrainy? – spytał.
– Tak, synku, dla Samostijnej Ukrainy – kwaśno odparł ojciec, ale Wołodźka już tak był przejęty poparciem starego, że rzucił się do drzwi i krzyknął:
– Chodźmy do stodoły!
– Dlaczego do stodoły? – spytał stary.
– Bo tam ją zarąbię.
– Siekierą? – staremu twarz zmieniła się nie do poznania, zgorzkniała, stwardniała, jednak tego Wołodźka już nie dostrzegł, bo mu się nie przyglądał.
– Siekierą – potwierdził.
Odwrócił się, zrobił kilka kroków w stronę sieni, wziął siekierę i pokazując, pochwalił się:
– Już ją naostrzyłem. Jest teraz ostra jak brzytwa – pogładził ostrze.
Stary z ciężkim sercem przyglądał się jego twarzy. Zdawało mu się, że już nie poznaje syna. Niby ten sam, te same rysy, oczy, czoło, policzki, nos, ten sam chód, głos, a jednak już inny, obcy, cudzy. Coś mu się w środku zmieniło, pomyślał. Ale kiedy? Jak? Dlaczego? Kto tego dokonał? Bo przecież nie ja, zastanawiał się. I chciał go spytać, co się z nim stało, ale nie zdążył.
– Chodź – Wołodźka pociągnął go za sobą.
Szli do stodoły, jeden za drugim, w milczeniu.
A gdy znaleźli się w środku, Wołodźka wyjął spod słomy drewnianą kłodę i postawił ją na środku.
– Przyniosłeś ją z drewutni? – spytał ojciec.
– Tak, z drewutni – poświadczył Wołodźka.
– Dawno?
– Dawno.
– To od kiedy chcesz matkę zabić? – upewniał się stary.
– Matkę?! – gniewnie burknął Wołodźka. – Sukę!
Stary zagryzł wargi. Poruszył szczęką. Ale opanował się.
– Od kiedy więc chcesz ją zabić? – ponowił pytanie.
– Od dawna – twardo odparł Wołodźka.
– To pokaż, synku, dokładnie pokaż, jak to zrobisz – dziwnie łagodnym, spokojnym głosem powiedział stary, przełknął ślinę i czekał na reakcję.
Wołodźka wsunął siekierę za pas i odrzekł z pogardą:
– Jak ta Polka pójdzie do stodoły po plewę, skoczę za nią, położę głowę na pieńku i za jednym zamachem odrąbię – mówił, jakby kurę miał zabić.
Stary poczuł, jak mu się ziemia spod nóg usuwa. Wytarł pot z czoła, który mu spływał już po karku.
– A jak się zacznie wyrywać? – spytał. Czuł, jak wali mu serce.
– I na to mam sposób – chełpił się Wołodźka.
– Jaki? – dociekał stary, zaciskając pięści.
Wołodźka wsunął rękę w słomę koło belki i wyjął konopny sznur.
– Mocny! – pochwalił się, szarpiąc.
– Mocny – gorzko powiedział ojciec, ale i tym razem Wołodźka nie zwrócił na to uwagi.
– Zwiążę ją, położę głowę na pieńku… – opowiadał, ale stary Bąk mu przerwał.
– Umiesz wiązać? – spytał.
– Możesz się przekonać – z przechwałką odrzekł Wołodźka. – Ja będę Polką, a ty mną – wyciągnął do starego sznur. – Ja ci powiem, co masz robić.
– No? – mruknął stary, biorąc sznur. Wołodźka odstawił siekierę i kontynuował, pokazując miejsce, w którym się rozegra scena.
– Rzucę ją twarzą do ziemi, zwiążę ręce… – położył się na klepisku. – Wiąż mnie, o tak – wysunął ramiona, pokazując, co ojciec ma z nim robić.
Stary pochylił się nad nim i związał ręce.
– A teraz nogi – instruował Wołodźka.
Stary związał mu nogi.
– Przeciągnij sznur z nóg do głowy i zawiąż na szyi od pleców – pouczał.
Gdy stary wykonał polecenie, Wołodźka powiedział:
– Widzisz, jak dobrze opanowałem wiązanie.
– Uczyli was tego w lesie? – spytał chrapliwie stary, przypominając sobie teraz jego wędrówki po nocy, ale mu się głos zaciął, jakby w środku coś pękło.