Chłopak szedł za nimi z okrwawionymi ramionami, próbując po drodze ścierać krew trawą z łąk i liśćmi z drzew.
– Nie! – wymamrotała mama. – Nie mogę! – zasłoniła oczy. – Nie, nie, nie! – piskliwie wołała, zaciskając szczęki.
– Tak, Mario. Tak było – ponuro powiedziała ciotka.
Dziadek Ignacy chwycił się za włosy, jakby chciał je wyrwać.
Dziadek Piotr niemo poruszał ustami, ale nie był w stanie wydusić słowa.
Wujkowie siedzieli jak skamieniali.
A w mojej głowie miauczał mały kotek.
Obiad w Kutach
Nigdy nie słyszałem o żadnych Kutach. Co innego Podhajce, Brzeżany, Złoczów, Halicz, a nawet Stanisławów, gdzie bywałem z ojcem na jarmarkach, nie mówiąc o Dylatynie, Zawałowie czy Panowicach, dokąd można było dojść na bosaka i z chłopakami w szmaciankę pograć, a nawet o Monasterzyskach, gdzie matka do rodzonej siostry jeździła. Ale Kuty? Pojęcia nie miałem, co to za miejscowość. Jednak ciotka Elza jasno i wyraźnie powiedziała: „To się stało w Kutach”. Jak ciotka Elza tak powiedziała, to tak musiało być. Bo ciotka Elza nigdy nie kłamała. Zawsze dokładnie opowiadała, co, gdzie i jak się zdarzyło.
– W Kutach, powiadasz Elza? – upewnił się jednak, marszcząc czoło, dziadek Ignacy, który też pół świata obszedł, w kilku wojnach brał udział, pod samą Warszawą walczył, cud nad Wisłą widział, Moskali gonił, szramy na ramieniu pokazywał, ordery w kufrze trzymał, ale chyba o Kutach nie słyszał, bo nigdy o nich słowa nie pisnął.
– Tak, w Kutach – potwierdziła ciotka. – Nigdy żeś tam nie był? – z wyrzutem rzuciła, jakby miała o to do dziadka pretensje. Niby tak dużo wie, a w Kutach nie był?!
– Nigdy, Elza – odparł wolno dziadek. – Gdzie to jest? – popatrzył na nią pytająco.
– Na południe, Ignac, za Stanisławowem… za Kołomyją… jeszcze niżej…
– W górach… – ni to spytał, ni dodał dziadek Piotr, jakby mu coś świtało.
– Nie w samych górach, Piotr, ale w pobliżu gór – poinformowała ciotka.
– Gadało się – tajemniczo rzekł wujek Tośko, ale nie wyjaśnił, co się gadało i jakie konkretne gadanie miał na myśli.
– Tam dalej już idą Karpaty – włączył się wujek Marian, który musiał lepiej znać tamte strony niż dziadek Ignacy. Bo z gór sobie żonę sprowadził. Dziadek Piotr nie był specjalnie zadowolony z tego wyboru, ponieważ wujek Marian obcą sobie przywiózł, a nie swoją, ale już się do niej przyzwyczaił i nie marudził. – Wielkie góry, bardzo wielkie… – z namysłem cedził wujek Marian, jakby te góry nagle przed oczami zobaczył.
– Dalej już tylko Łemki, Bojki i Hucuły mieszkają, ludy honorne – wujek Tośko, który był specjalistą od ludów honornych zasiedlających góry, uniósł palec, jakby wskazując tę honorność. I mogło się okazać, że to on najwięcej wie o tych dziwnych ludach, a nie wujek Marian, bo już nabrał powietrza do płuc, głęboko westchnął i zaczął mówić, jak te ludy honorne wyglądają, jakie obyczaje mają, jakie kożuszki wyszywane noszą, jakie strawy na święta dla dusz zmarłych na parapetach okien zostawiają, by duchy przodków na ucztę się zlatywały, i już się tak rozochocił, że chciał opowiadać o nieznanych nam dudkach, trąbitach i molfarzach, gdy ciotka Elza gwałtownie mu przerwała, bo nie w smak jej była gawęda, gdy ona miała coś znacznie ważniejszego niż dudki do powiedzenia. Kręcąc z niechęcią głową, jakby obrażona, oznajmiła:
– Osaczają nas bandy ze wszystkich stron. Od południa zachodzą…
Wujek Tośko zamilkł. Przez dom jakby czerwona iskra przeleciała. Cicho się zrobiło. Ojciec z niepokojem zerknął na matkę, sprawdzając, czy nie drżą jej już usta, bo wiedział, że jak zacznie się najciemniejsza godzina wieczoru, matce zaczną drżeć usta i będzie załamywać ręce. Ale matce nie drżały jeszcze usta, siedziała sztywna, zamknięta w sobie, obca.
– W Kutach Ormian rżną – rzuciła ciotka.
Dziadek Piotr poprawił się na ławie. Matka głośno przełknęła ślinę. A dziadek Ignacy uniósł ramiona i spytał, jakby nie wierzył.
– Ormian?
– Tak, Ignacy, Ormian – powtórzyła ciotka.
– Taki sprawiedliwy naród – powiedział wujek Tośko.
– I mądry – dodała ciotka.
– Kilka razy Ormianie przejeżdżali z dywanami przez naszą wieś – rzucił wujek Marian.
– Handlem się zajmują, wiarę podobną do naszej wyznają – znowu się zapalił wujek Tośko, by się pochwalić, jak dużo wie o Ormianach. I zaczął mówić, że Turki i Mongoły ich torturowali, do więzień wsadzali, więc oni z dalekiej Azji do nas przybyli, z takiej góry, która się Ararat nazywa. A tam, na tej górze, Arka Noego osiadła. I już by całą historię opowiedział, gdyby nie ciotka Elza, która tym razem ściągnęła brwi, nachmurzyła się i kategorycznie przerwała:
– Krew się leje!
Wujek Tośko zastygł. Nikt nie drgnął. Wiadomo już było, że jak się krew leje, nie można o niczym innym gadać, tylko o krwi. Bo krew za sobą słowa o krwi pociąga. Jakby wsiąka w głąb słów, w litery, w zdania, w zgłoski, w języki i zabarwia je krwistymi, ciemnymi kolorami.
– Straszna krew się leje – gorzko dodała ciotka i już wiadomo było, że kolejna jej opowieść będzie ciężka i trudna. Nie wiedziałem, czy mam się pod łóżkiem schować, czy głębiej w zapiecku ukryć, czy wprost przeciwnie, przysunąć się na sam brzeg i słuchać. Bo co jak co, ale słuchać to lubiłem bez końca. Taki już byłem. Strach mnie zżerał, bałem się okropnie, ale słuchałem, bo to było silniejsze ode mnie.
– Kuty to miasto, a nie wieś – cicho mówiła ciotka, a wszyscy się ku niej nachylili, by lepiej słyszeć. Ja też nastawiłem uszu i z zapiecka się w nią wpatrywałem. Do dzisiaj drżę cały. Coś niesamowitego pociągało mnie jednak w tych opowieściach, jakaś mroczna strona, gęsta materia, niepojęta gra światów, które gwałtownie pękały i zapadały się w odmętach mroku.
– Do niedawna, jak wiecie – mówiła ciotka – napadali i mordowali ludzi po wsiach. Nocami nadciągali z lasów, nożami, widłami i siekierami tłukli – tłumaczyła. – Do miasta jednak bali się wejść – urwała, zamknęła oczy, jakby z ciemności chciała wydobyć jakiś obraz. – A teraz zhardzieli – pokiwała głową z wyrazem goryczy w oczach – a to znaczy, że człowiek już nigdzie nie jest bezpieczny.
– A kiedy był bezpieczny… – westchnął dziadek Ignacy. – Jak świat światem wojny, zarazy, mordy, nieszczęścia…
– Ale nie takie, jak teraz – wtrącił wujek Tośko.
– To prawda – poparł go dziadek Piotr – różne ja biedy widział na świecie, cholery, trądy, pomory, dżumy, morowe powietrze, ale takiego nieszczęścia, jakie spadło na nasze głowy, jeszczem nie widział.
– Gadali ludzie – podjął jego myśl dziadek Ignacy – że Turki swoich wrogów, Ormianów i Greków, nie tylko na pal wbijali, ale podkowy do stóp im gwoździami jak koniom przybijali i kazali podkutym iść przed siebie…
Matka jęknęła, ale wciąż jeszcze wargi jej nie drżały.