Ciotka wsłuchiwała się w te głosy milcząco, a gdy dziadek skończył, powiedziała:
– To prawda, że wiele cierpienia, krwi i bólu człowiek znosi, ale – zamarła – ale – zastanowiła się nad czymś głębiej i powiedziała – by morderca czerpał radość z tego, że morduje, to wszelkie pojęcie ludzkie przechodzi.
Właśnie tak powiedziała: „Wszelkie pojęcie ludzkie przechodzi”.
– Już się dnia nie boją – mściwie rzuciła.
– W dzień napadają? – jeszcze bardziej nachylił się ku niej dziadek Ignacy. Wyraźnie coś mu tu nie pasowało.
– Nie może być – wspomógł go dziadek Piotr. – W dzień wszystko widać – rozłożył ręce. – Jakże to tak?
– Skoro wszystko widać i napadają w dzień, to znaczy, że idą już na całego – z żelazną logiką tłumaczyła ciotka. – Do tej pory bali się, a może wstydzili, że ktoś ich rozpozna, ale teraz już nie tylko się nie boją, ale i nie wstydzą. A to znaczy, że na wszystko są już gotowi. Nie ma przed nimi żadnych przeszkód.
– No, a jakby ktoś ich rozpoznał? – nieśmiało wtrąciła matka. – Jakby to sąsiad napadł, dla przykładu, nasz Kurysz albo Pereściuk? Gdyby napadli na nas razem, a my byśmy ich rozpoznali i musieliby nam patrzeć w oczy… To co? – bezradnie się rozejrzała.
Nikt nie odpowiedział. Nawet ciotka Elza milczała. Ale znowu musiała się nad tym zastanawiać, bo ruszała brwiami, aż w końcu się odezwała:
– Jak człowiek nie ma wstydu, to i sumienia nie ma.
– A człowiek bez sumienia jest jak zwierzę – dodał dziadek Ignacy.
– Nie, Ignacy – nie zgodziła się ciotka Elza. – Zwierzęta nie napadają na siebie, chyba że są głodne. Nigdy nie mordują, aby się cieszyć. Mają swoje zwierzęce sumienie, choć my o tym nie wiemy. A mordercy z leśnych band napadają, by się radować. Nie powiedziała, by się cieszyć, ale „by się radować”. Jakby radowanie się to było coś znacznie więcej niż cieszenie.
– I co? – ni z tego, ni z owego wyrwał się wujek Tośko.
Ciotka popatrzyła na niego jak na dziecko, które chce się po drabinie wspiąć do nieba. Obrzuciła wzrokiem całą radę, a nawet mnie szukała oczami, ale ja byłem owinięty kocem matki i leżałem w kącie, więc nie dostrzegła mnie, wodziła wzrokiem po chacie, jakby miała do wykonania rzecz nieprawdopodobnie trudną, do której trzeba się przygotowywać całymi latami i nikt nie ma prawa od niej żądać, by od razu po wejściu zaczęła opowiadać. Kręciła się niespokojnie, wierciła na ławie, jakby ją ława uwierała, jednak wszyscy wiedzieli, że to nie ława ją uwiera i gniecie, ale jakiś ciężar ponad miarę. W końcu się przemogła i rzekła:
– Rodzina Ormian, ojciec, matka, dwie córki i syn, siadała akurat do obiadu. Mieszkali na rogatkach miasta, na pograniczu Bukowiny. Był środek dnia, kwiecień tego roku…
– Niedawno – mruknął dziadek Ignacy. Musiał przeczuwać, o czym ciotka będzie mówiła, bo w jego głosie zabrzmiała trwoga.
– Tak, Ignacy, niedawno – zgodziła się ciotka. – Było jasno, słońce świeciło i wszystko było dokładnie widać. Gdy już zasiedli do stołu, widzieli na wprost siebie, przez okno, Karpaty i ich szczyty, Howerlę i Popa Iwana na Czarnohorze – spojrzała na matkę, nie będąc pewna, czy matka wie, co to Pop Iwan i Howerla, a więc i Czarnohora. Ale matka chyba nie wiedziała albo zapomniała, bo miała otwarte usta i była zasłuchana. – Howerla i Pop Iwan to najwyższe szczyty tej części Karpat, Czarnohory – poinstruowała ciotka. – Może nawet słyszeli szum Czeremoszu – nadstawiła uszu, jakby sama w tej chwili słuchała tego szumu – bo niedaleko ich kamienicy płynęła rzeka. Byli weseli, żartowali, cieszyli się, że są razem i że życie sprawia im tyle radości, choć od północnego wschodu naciągały już czarne chmury. Słyszeli o mordach na Wołyniu. I o spopieleniu Huty Pieniackiej, w której spłonęły żywcem setki ludzi, ale to było daleko, poza nimi, odległe i obce.
Dziadkowie ponuro pokiwali głowami.
– W każdym razie – ciągnęła dalej – chłopcy opowiadali sobie, jak wyglądały jesienne spławy drewna na Czeremoszu, nucili „Czerwony pas”… Znacie to, prawda? – zwróciła się do dziadków.
– Pewnie, że znamy – odparł dziadek Ignacy. – I my ją śpiewali za młodu – pochwalił się.
– Tak, tak, śpiewali – zgodzili się też wujkowie.
– Bo to już jest pieśń całych Kresów – blado uśmiechnęła się ciotka Elza i jakby pragnąc sobie przypomnieć jej słowa, pod nosem zanuciła, niby tylko dla siebie:
Czerwony pas, za pasem broń
I topór, co błyska z dala,
Wesoła myśl, swobodna dłoń,
To strój, to życie górala!
Tam szum Prutu, Czeremoszu,
Hucułom przygrywa,
A wesoła kołomyjka
Do tańca porywa.
Dla Hucuła nie ma życia,
Jak na połoninie.
Gdy go losy w doły rzucą,
Wnet z tęsknoty ginie…
Patrzyli na nią w milczeniu, a gdy skończyła, musiała poczuć się jakoś niewyraźnie i niepewnie, bo nie wiadomo dlaczego strzepywała z siebie niewidzialne pyłki, skrobała się w głowę, zerkała pytająco na dziadków, jakby chciała zasięgnąć u nich rady w jakiejś ważnej sprawie, ale dziadkowie nie reagowali. I zamiast dokończyć opowieść o Ormianach, pociągnęła wątek huculski, jakby pragnęła w ten sposób odwlec to, co najgorsze. Też nie spuszczałem z niej oka. I też chciałem wiedzieć, co się z Ormianami stało. Bo już wiadomo było, że jak ciotka coś zaczyna, musi skończyć. Ale jakoś wyjątkowo ciężko jej się kończyło. Jakby końca nie było widać. Rozszczepiała opowieść na uboczne wątki, nieistotne dla sprawy motywy, oplatała historię wciąż nowymi wtrętami, dopowiedzeniami, luźnymi uwagami, a ja coraz bardziej się niecierpliwiłem. Bo wiedziałem, że gdzieś tam za tym wszystkim kryje się coś strasznego, coś, co znowu nie pozwoli mi spać po nocach. Mimo strachu jednak krzyczałem: „Mów, ciotko, gadaj, co było dalej!”. Żądałem od niej, by się spieszyła, bo już nie wytrzymuję. Ale ona nie słyszała mojego głosu. I nikt inny nie słyszał. Ani dziadkowie, ani wujkowie, ani nawet mama i tato, choć wołałem do nich: „Zróbcie coś! Mamo! Tato! Pogońcie ciotkę, by szybciej kończyła, bo później sobie z tym nie poradzę”. Ale nikt nie reagował. Bo był to głos we mnie, głęboko ukryty, wylękniony i pełen obaw. Nie mógł się wydostać na zewnątrz. I nie mogła go, rzecz jasna, usłyszeć także ciotka Elza. Chwyciła się tym razem języka.
– Oni swój język mają – cedziła, jakby to było ważne. Przecież wszyscy swój język mają, chciałem do niej krzyknąć. Nawet ja to wiedziałem. Mój przyjaciel Motio po żydowsku gadał. Sławko po rusku. Nawet psy i koty miały swoje języki. Jaskółki i wróble. Więc jasne było, że Huculi mówili po huculsku. Ale ciotka Elza musiała to jakoś specjalnie zaakcentować, podkreślić, uwypuklić. I nie bez powodu, jak się potem okazało. Dowiedziałem się jednak o tym znacznie później. Znowu nikt nie reagował na to przeciąganie, choć mnie się zdawało, że wszyscy czekają, by dopięła wreszcie jakąś klamrą losy tej ormiańskiej rodziny. Jednak ciotka, jakby na przekór wszystkim, uciekała od Ormian. Zatrzymała się przy Hucułach. Jakby kotwicę przy nich zarzuciła. I wtedy błysnęła mi myśl, że ona specjalnie tak robi, bo nie wie, jak nam o tym opowiedzieć. Jakby to był ciężar ponad jej siły. Dlatego zwlekała, postękiwała, męczyła się, odsuwała na później tę straszną chwilę, bo już wiadomo było, że będzie to straszna chwila. Bo wszystko i zawsze kończyło się u niej strasznie. A więc pewnie nas tak do tej chwili przygotowuje. Jakby mówiła, że do wszystkiego trzeba dojrzeć. Wszystko ma swój czas. Jest czas czekania i czas spełniania. Czas mówienia i czas milczenia. I dorośli jakoś to zaakceptowali. Ale ja nie. Mnie się spieszyło. Ja chciałem wszystko wiedzieć od razu, już, teraz. A ciotka dawała do zrozumienia, że wszystko ma swoją kolej. I nie należy niczego przyspieszać. Trzeba się uczyć cierpliwości i pokory. Dochodzić do sedna rzeczy. Iść w jakimś porządku. Mieć wyraźny i jasno określony cel. I iść ku niemu we właściwym rytmie. Ale jaki to rytm, tylko ona jedna wiedziała. Wyraźnie dawała do zrozumienia, bym nie gonił, tylko uczył się świata wedle jej znanej reguły. Dlatego rzuciła, mnie chyba mając na uwadze: