– Gadacie! – warknęła.
Nikt się nie odezwał. Wszystkim wciąż stał przed oczami obraz księdza rżniętego piłą. Minęła dobra chwila, zanim otworzył usta dziadek Piotr.
– O księżach, Honorato, gadamy – powiedział – których banderowcy mordują.
Nie wiedziałem, kim byli banderowcy. Co innego mordercy, zbóje, rezuni, dusiciele, zbrodniarze, bo o nich już słyszałem. Wiedziałem więc, że rżną Polaków, mordują i duszą, ale nie wiedziałem, czym się zajmują banderowcy. Po słowach dziadka wychodziło na to, że banderowcy to coś znacznie gorszego niż mordercy, zbóje, rezuni, dusiciele i zbrodniarze w jednej kupie. Wyłaniali się przede mną z ciemności, jak wieloramienne potwory ze zbielałymi oczami na oślep wyrzynające wieś po wsi.
– Ciężko! – westchnął ojciec, który był mrukliwy, zamknięty w sobie, jakby go coś złego dręczyło i gryzło.
– Między dwie deski go włożyli – ponownie odezwał się dziadek Ignacy – i piłowali jak kloc drewna.
Matka nawet nie jęknęła. Nie była w stanie. Skurczyła się, pożółkła jak wosk, strasznie zmarszczona, i pochyliła się nad ziemią ze zwisającą głową.
Panowała taka straszna cisza, że było słychać przelatującą muchę.
Dopiero gdy odezwała się ciotka Elza, mówiąc: – Ciężką śmierć miał też ksiądz Kornel Jakubiniec z parafii Okopy – wciągnęli powietrze, jakby się bali, że zabraknie go, by wysłuchać następnej opowieści.
– Ojciec Kornel? – upewnił się wujek Marian, który znał w okolicy wszystkich księży.
– Tak, ojciec Kornel – potwierdziła ciotka.
Pewnie znowu obeszła pół świata. I wiele widziała.
– Bardzo go męczyli – mówiła, patrząc na swoje ręce. – Bardzo! – ciężko westchnęła. – Najpierw w kościele katowali, przed ołtarzem – chrapliwie mówiła.
Matka mocno zacisnęła dłonie.
Ojciec na nią zerknął, czy nie drżą jej usta.
Ale jeszcze nie drżały.
– Zęby wybili… bagnetami kłuli… paznokcie wyrywali… – wolno mówiła ciotka, jakby różaniec odmawiała. – Ale i tego im było mało! – zacisnęła usta i uniosła wzrok.
Byli w nią wpatrzeni, jakby widmo widzieli.
Tylko matka wciąż trwała, pochylona nad podłogą ze spojrzeniem wbitym w głąb ziemi.
– Tabernakulum rozwalili… monstrancję zabrali… święte miejsca pohańbili – ciągnęła ciotka. – Samogonkę do kielichów nalewali… z księdza szydzili… pili… w nawie głównej tańczyli…
– Nie! – pisnęła matka, jeszcze bardziej się kuląc.
A mnie się zdawało, że już słyszałem podobną opowieść. Czyżby się takie rzeczy powtarzały, pomyślałem. Ale coś we mnie szepnęło, że powtarzają się i nie powtarzają, za każdym razem są inne, choć niby takie same, ale tego już nie rozumiałem.
Matka szlochała.
– Tak, Mario – spojrzała na nią ciotka. – Tak było – pokiwała głową i kontynuowała. – By dopełniła się czara goryczy – mówiła – wsadzili go na sanie i zawieźli na podwórko przed ukraińską chatę. Tam czekały już poubierane w kolorowe spódnice ukraińskie dziewczyny. Mężczyźni rzucili księdza jak worek zboża na śnieg i kazali dziewczętom rozebrać go do naga.
– Święty Panie! – znowu jęknęła matka z otchłani swoich koszmarów. – Nie! – zaciskała dłonie na twarzy.
– Tak, Mario – ponuro odparła ciotka. – Rozebrały go do naga i naśmiewały się z niego – opowiadała – kpiły z biedaka… szydziły… naigrywały się… palcami pokazywały przyrodzenie… tańczyły nad jego ciałem… i uniesionymi do góry spódnicami owiewały go… odsłaniały swoje brzuchy… pokazywały pępki… skakały przez niego…
– Dzicz! – rzucił dziadek Ignacy.
Z dziadkiem Piotrem zaczęło się dziać coś niedobrego. Chwycił go okropny skurcz twarzy, która makabrycznie się wykrzywiła w jedną stronę, jakby go coś od środka zniekształcało, deformowało. Siedział z tą wykrzywioną twarzą i przechylał się na bok. Musiał to zauważyć dziadek Ignacy, bo przysunął się do niego i wsparł go ramieniem, bojąc się, że delikatny i chudy dziadek Piotr zaraz się przewróci.
Ciotka Elza niezrażona kontynuowała opowiadanie:
– Jak już dziewuchy rozebrały księdza do naga, mordercy zaczęli go męczyć od nowa – mówiła.
A ja zauważyłem, że nie powiedziała tym razem banderowcy, tylko mordercy, konkretnie i krótko.
– Mordercy – powtórzyła. – Kazali dziewczynom wziąć igły i one go kłuły… w policzki wbijały igły… w piersi… w stopy… w pięty… w szyję… pod paznokcie… potem wrzątek na niego lały… na podbrzusze… – urwała, ale szybko wróciła do opowieści i ciągnęła – w końcu mężczyźni palce kazali mu łamać, ale dziewczęta były za słabe, więc sami się do tego zabrali i jeden po drugim łamali…
– Elza! – zaskomliła matka.
I natychmiast, przestraszona, ucichła, tak już zawęźlona w sobie, tak zasupłana, że wyglądała jak wąż zwinięty w kłębek.
– A jak już wyłamali wszystkie palce – nie ustawała ciotka, jakby chciała, by każdy szczegół wszyscy dokładnie poznali i zapamiętali. – Jak już to zrobili… – mówiła – wzięli długie noże i rozkraczeni stanęli nad księdzem.
Zamilkła. A my wstrzymaliśmy oddechy.
Wiedziałem, że jak rozkraczeni mordercy stoją nad gołym księdzem z długimi nożami, to znaczy, że zaraz poderżną mu gardło.
Ciotka Elza, jakby wyczuła, o czym myślałem, powiedziała:
– Nie podcięli mu gardła.
„Tylko co”, spytałem, ale mojego pytania naturalnie znowu nikt nie usłyszał. Bo było jak cichutki pisk myszy, głęboko we mnie ukryte, w środku głowy, w ciemności. Wiedziałem już, że wewnątrz mego mózgu gadają różne głosy, ale jakoś nie mogły się przebić na zewnątrz. Dławiły się, dusiły, lecz gadały, jakby szukały wyjścia osobnymi szczelinami, lecz nie mogły ich znaleźć.
Ciotka nie czekała długo i powiedziała:
– Ksiądz ostatkiem sił poprosił, by przed śmiercią mógł się pomodlić. A oni – zawiesiła głos – oni, o dziwo, zgodzili się. Stanęli z boku, ksiądz z trudem się podniósł, ukląkł i zaczął się modlić, a gdy skończył, powiedział:
– Jestem gotów!
A mnie się zdawało, że w tej ciszy słyszę jeszcze szepczącego słowa modlitwy kapłana. „I co? I co?”, znowu domagałem się odpowiedzi, by mieć już pewność, co się działo dalej. Coś wciąż we mnie gadało od środka. „I co? I co?”, wyraźnie pytał ten głos, dziecinny, cienki, bojaźliwy, ale i jakiś daleki, zablokowany.
– I co? – niespodziewanie powtórzyła pytanie ciotka, niespokojnie zerknęła na zapiecek, jakby ten głos jakimiś tajnymi kanałami powietrza i do niej dotarł.
– Jak już ksiądz się pomodlił – wyjaśniała – rzucili go na śnieg, skopali butami i zaczęła się ostatnia stacja Męki Pańskiej – ogłosiła, jakby w świątyni była.
A ja natychmiast usłyszałem głos naszego księdza Kowalczyka, który wskazywał w niedzielę na mszy świętej obrazy w nawach bocznych kościoła i mówił o ukrzyżowaniu Chrystusa. Ale przecież tutaj nie było Chrystusa ani wielkiego drewnianego krzyża. „Nie mogą go więc ukrzyżować”, pomyślałem. I patrzyłem przerażony na ciotkę Elzę. Znowu jakby mnie usłyszała i powiedziała:
– Każdy ma swoją Mękę Pańską – uniosła brew.
Pokiwali głowami. Ale nie za bardzo. Zaraz znieruchomieli.
– Każdy musi przejść przez swoje – ogłosiła.
Ale ja nie wiedziałem, przez co mam przejść. Przez jakie swoje. Ciotka musiała jednak wiedzieć, bo przecież była bardzo mądra, świat znała, wielkich ludzi spotykała. Teraz jednak, gdy miała mówić o Męce Pańskiej, nagle jakoś zmalała, skurczyła się, tak jak moja matka, nawet na nią rzucała niespokojne spojrzenia, opóźniając opowieść. I już nie było tego tempa, co na początku. Opowieść poczęła się rwać, jakby nie można było jednym ciągiem wszystkiego opowiedzieć. Musiały być jakieś nowe przerwy, oddechy, westchnienia, marszczenie czoła, a nawet okrzyki. Bo właśnie wujek Tośko nie wytrzymał napięcia i krzyknął: