– Elza, gadaj!
Ciotka ściągnęła ramiona i jakby z pozycji zagrożonej, odezwała się:
– Nawet ja… – powiedziała i przerwała. – Nawet ja – powtórzyła – co pół ziemi obeszłam, takich rzeczy nie widziałam.
„Jakich?!”, znowu odezwał się we mnie ten dziwny, niecierpliwy głos. „Jakich, ciotko, Elzo?”, mówił. A ona usłyszała ten głos i powiedziała:
– Tego się nie da opisać. – Odkaszlnęła.
„Czego?!”, nie ustępował mój głos. „Czego, ciotko Elzo?!”, wyraźnie zwracał się do niej.
– Tego – już z głosem rozmawiała – co z księdzem zrobili! – uniosła oczy do nieba.
„A co zrobili?”, żądał odpowiedzi głos.
Ciotka rozejrzała się po twarzach i rzuciła:
– Mordercy stanęli nad księdzem z nożami i zaczęli mu wycinać jakieś znaki na ciele, koła, prostokąty, kwadraty, trójkąty…
Tym razem już na nikogo nie patrzyła.
Matka prawie dotykała głową ziemi. A jej ramiona bezradnie zwisały. Nawet nie obejmowała dłońmi twarzy.
– Stali z rozkraczonymi nogami – ciotka ciężko mówiła – i cięli księdzu brzuch, jakby prosiaka na Boże Narodzenie kroili… wolno… bez pośpiechu… płat po płacie… wycinali kawałkami skórę i liczyli: – To na chusteczkę… To na rękawiczki… A to na krawat.
„A ksiądz?! Co z księdzem?!”, domagał się szczegółów mój głos.
– Ksiądz cierpiał, miał zamknięte oczy i tylko niesłyszalnie coś mamrotał…
„Nie krzyczał?! Nie wył z bólu?!”, pytał głos. „Nie szlochał?!”, żądał szczegółów.
– Nie – odparła ciotka. – Ksiądz się modlił – mówiła.
„Jakże to tak?!”, nie godził się głos. „Jakże się mógł modlić, skoro go po kawałku rżnęli?! Jakże bez krzyku mógł to wszystko znosić?!”, buntował się głos. „Przecież…”, chciał jeszcze coś dodać, ale ciotka Elza uniosła wskazujący palec do nieba i powiedziała:
– Tak się objawia świętość.
Ale ja tego nie rozumiałem. „Jaka świętość, jak rżną człowieka?!”
Głos we mnie też tego nie rozumiał, bo spytał: „Jaka świętość, ciotko?! To ból, cierpienie, męczarnia nie do wytrzymania. Co ty opowiadasz?”.
Ale ciotka pominęła te uwagi głosu. Dała do zrozumienia, że głos musi dorosnąć, by zrozumieć. W każdym razie zignorowała mój wewnętrzny głos.
Matce zaczęły drżeć usta. Ojciec chwycił ją za rękę i mocno uścisnął. Dziadkowie przylgnęli ramionami do siebie.
– Potem dobrali się – ciągnęła ciotka – do gardła… – wydawało się już, że nie wydobędzie z siebie ostatnich słów, ale zacisnęła zęby i syknęła:
– Pocięli mu ze wszystkich stron szyję, ale nie poderżnęli jeszcze gardła. Chcieli, by skatowany męczył się, cierpiał…
Matka płakała. Ciotka odczekała chwilę i kończyła:
– Ksiądz wciąż dawał oznaki życia. Mordercy wręczyli ukraińskim dziewczynom noże. Obrócili księdza twarzą do ziemi i kazali wyciąć mu na plecach dużą polską flagę. „Na kolor czerwony krwi nie zabraknie”, szydzili. Dziewczyny cięły skórę i rysowały. Mężczyźni w tym czasie przekazywali sobie z ust do ust butelkę samogonu i pili. Po każdym cięciu bili brawo. Ksiądz ociekał krwią. Gdy flaga była już gotowa, podnieśli księdza i przybili gwoździami do starych, walających się nieopodal drzwi. Ksiądz coś mamrotał, musiał być w gorączce, miał suche usta i raz czy dwa razy szarpnął się, ale po chwili zamarł i tylko cicho poruszał wargami. Mężczyźni przenieśli drzwi z nagim ciałem na pusty plac, ułożyli na czterech dużych kamieniach, dokoła drzwi i pod nimi poukładali suche gałęzie, polana i chrust, po czym podpalili. Ogień płonął, rozległa się skoczna muzyka akordeonu, a dziewczęta rozpoczęły dokoła księdza szybki taniec. A kiedy płomienie pożerały drzwi, zobaczyły unoszące się z ognia nagie ramię. Przestały tańczyć i patrzyły osłupiałe, jak ksiądz czyni w powietrzu znak krzyża, a opadającą rękę trawi już siny płomień.
Matka zemdlała i padła na podłogę.
Była żółta jak glina.
Tego wieczoru nikt już się nie odezwał.
Stasio
Tego wieczoru wiedźma Honorata została na noc.
To się zdarzyło po raz pierwszy i znaczyło coś bardzo złego. Ale jeszcze nie wiedziałem co. Dziadkowie, Piotr i Ignacy, pokuśtykali do swoich domów. Wujkowie, Marian i Tośko, chyłkiem wynieśli się z izby i znikli w mroku. Ciotka Elza pomruczała pod nosem, pokręciła się po izbie, jakby nie wiedziała, co ze sobą zrobić, pchnęła drzwi i utonęła w ciemności. Tylko wiedźma Honorata poprosiła matkę, by pościeliła jej na podłodze, bo po nocy nie będzie się włóczyć. Właśnie tak powiedziała: „Po nocy nie będę się włóczyć”. Ona, która nigdy niczego się nie bała, żadnych duchów, mar i zwidów, żadnych nocy i włóczęg, krążyła po świecie, po górach i dolinach, wśród mroków i w ostrych promieniach słońca, pośród mgieł i czerni, nagle burknęła: „Po nocy nie będę się włóczyć”. Leżała teraz na kożuchach, okryta kocami i niby spała, ale co to był za sen. Strasznie się wierciła, pojękiwała, krzyczała, wzywała pomocy, zrywała się z pościeli i ciężko dyszała. Aż obudzona matka spytała:
– Honorata, co z tobą?
– Gonili mnie! – wyburczała, potarła oczy i na powrót się położyła.
Słyszałem i widziałem to na własne oczy, bo też się obudziłem na zapiecku. Księżyc świecił, gwiazdy z daleka mrugały, a wiedźma Honorata postękiwała. Nie wiedziałem, kto ją gonił i dlaczego, ale ktoś musiał ją we śnie gonić, bo do rana nie spała, wierciła się, płakała, nawet szlochała, a gdy nadszedł świt, wstała spocona jak mysz i zgarbiona wyniosła się nie wiadomo dokąd.
Rano ojciec, patrząc na puste legowisko, pokiwał w milczeniu głową. A matka bezradnie popatrywała przez okno, jakby chciała sprawdzić, czy wiedźma Honorata nie czatuje jeszcze przy furtce. Ale nie czatowała. Znikła jak kamfora i przez kilka dni się nie pokazywała. Dopiero gdy znaleźli Stasia w stawie z kamieniem u szyi, zjawiła się i jako pierwsza zaczęła opowiadać.
A wszystko zaczęło się od tego, że czterej mężczyźni przyjechali na wozie po księdza Kowalczyka, by jakieś zaległe sprawy urzędowe w gminie załatwił. Ponieważ księdza nie zastali, bo był w przysiółku, udzielając ostatniego namaszczenia choremu, wzięli zamiast niego Stasia, mówiąc, że on też sprawy urzędowe załatwi, bowiem chodzi do szkół i zna się na rzeczy. Wsadzili go na wóz i powieźli w stronę lasu.
Widziała to wiedźma Honorata. Widzieli inni. Cała wieś widziała. Bo stało się to na oczach całej wsi. Ja też widziałem. Powieźli go w stronę lasu, z zawiniątkiem w ręku na drogę. Kończył się październik 1943 roku, robiło się chłodno i matka Stasia, siostra księdza, która wtedy też przebywała na plebanii, dała mu koc do okrycia pleców, by nie zmarzł, pajdę chleba w garść i coś jeszcze, by bez kłopotów zniósł trudy podróży. Furmanka skręciła w kierunku Halicza, a chłopi, którzy zbierali tytoń, zauważyli jeszcze, że w chwili, gdy wóz znikał z pola widzenia, kryjąc się w gęstych zaroślach młodnika, mężczyźni zwalili Stasia na ziemię, nałożyli mu pętlę na szyję, drugi koniec sznura przywiązali do wozu i kazali biec za sobą. Konie ruszyły z kopyta. I wóz skrył się w lesie.