We wsi powstał popłoch. Mało kto spał tej nocy. W chatach o niczym innym się nie mówiło, tylko o obcych mężczyznach i Stasiu, który biegł za wozem z pętlą na szyi. Niczego dobrego to nie wróżyło. Tym bardziej, że nie wrócił na noc. Nie wrócił też następnego dnia. I kolejnego. Wieś zastygła w oczekiwaniu. I trwodze. Nikt już nie pytał o mężczyzn, kim byli i dlaczego Stasia zabrali, tylko, co się ze Stasiem stało.
Bo Stasio był kimś. Przyjeżdżał do księdza Kowalczyka z Miasta. Był jego siostrzeńcem. A Miasto było czymś ogromnie ważnym i tajemniczym. Czymś potężnym i nieogarnionym. Nie tak jak wieś, gdzie wszystko było małe i wiadome. Stasio stawał się dla nas przepustką do Miasta. Taką drogą, po której szliśmy, by wiedzieć, co się gdzie indziej dzieje. Był niby taki sam jak my, ale czuło się, że jest kimś innym, wyjątkowym, jedynym. No i był studentem. „Student przyjechał”, niosła się po domach elektryzująca wieść. Student to było coś ważnego. Nie każdy mógł być studentem. A ze wsi mało kto. Toteż student od razu był wielką biblioteką, kinem, teatrem, muzyką, światem. Czekaliśmy na Stasia jak na objawienie. I tego dnia akurat przyjechał i od razu spotkał się z naszą grupą i opowiadał o ogromnym Mieście. Zbierał wokół siebie chłopców, którzy wieczorami wpatrywali się w niebo i liczyli spadające gwiazdy, gadając, co one znaczą, kto umrze, a kto nowy się narodzi. Musiał podsłuchać nasze rozmowy, ponieważ lubił siedzieć na przyzbie i z chłopami gawędzić, więc pewnie podsłuchał nasze gadanie i powiedział, że opowie nam o dalekich krajach. Zebrał gromadkę urwisów takich jak ja, co gapili się w niebo i zadawali pytania, zebrał na plebanii i opowiadał, jaki jest wielki świat, a my otwieraliśmy szeroko gęby, bo Stasio mówił takie rzeczy, od których po plecach ciarki przechodziły. A przecież wysłuchiwaliśmy już niejednego mądrego we wsi. Opowiadali nam dziadkowie o strasznych wojnach, rzeziach i długich rzekach oraz o wysokich górach, które nawet do chmur sięgają, ale nigdy nie opowiadali o tym, o czym opowiadał Stasio. Od niego więcej wiedział tylko ksiądz proboszcz, pan nauczyciel, bo obaj poważne nauki kończyli i mądre księgi czytali, no i, rzecz jasna, profesor Banach, Stefan Banach, który z samego Lwowa przyjeżdżał do nas, by opowiadać chłopom o wielkich liczbach. Miał tu krewniaka, kuzyna swego, i jego odwiedzał. A że lubił sobie pogadać, więc i z chłopami niejedną gadkę sobie uciął. Nadjeżdżał bryczką z Halicza, w szarym garniturze, z krawatką pod szyją, z przedziałkiem na głowie i wesołym uśmiechem. „Sam profesor”, „tęga głowa”, jak o nim mówiono. Nie dość, że liczbami sypał i wykresy jakieś przedstawiał, uśmiechał się jeszcze. Nie ściągał brwi, nie marszczył czoła, nie robił grymaśnych min, tylko stawał przy płocie i gadał z chłopami, o zdrowie pytał, o zbiory zbóż, o sianokosy i ciągle się uśmiechał. A nieraz poklepał nawet chłopa po plecach, zażartował, jakby dawał do zrozumienia, że nie ma między nim a chłopami żadnej wielkiej różnicy, choć każdy wiedział, że jest, a mimo to poklepywał chłopów po plecach, a obok niego stał Stasio w okrągłej, studenckiej białej czapce, w spodniach pumpach i białych skarpetkach i gadali. Jak oni mądrze gadali! Jak rozprawiali! Jakie zdumienie budzili! Chłopi gęby tylko rozdziawiali.
A potem szli do Domu Ludowego, a za nimi ciągnęła gromada wieśniaków, którzy byli bardzo skupieni, zamyśleni i, ma się rozumieć, ubrani jakby do kościoła się wybierali, elegancko i czysto, w garniturach ślubnych, w mesztach wyglancowanych. Gołym okiem widać było, że szanowali profesora. A on opowiadał im, że liczby też mają swój wielki świat. I że ten wielki świat ciągnie się w nieskończoność.
Ja naturalnie nie wiedziałem, że jest jakiś świat, który ciągnie się w nieskończoność. Bo nie wiedziałem, co to jest nieskończoność. Według mnie wszystko było jakoś skończone. Wszystko miało swój początek i koniec. Ale profesor Banach, a za nim i Stasio, twierdzili, że są rzeczy nieskończone. Jakże to tak, myślałem. Jakże może być coś nieskończone, jak wszystko jest skończone. Powiedzmy, palica dziadka Ignacego miała swój początek i koniec, płot miał początek i koniec, słup przy drodze, drzewo, stół, a nawet nasza wioska, która była bardzo długa, ciągnęła się przez siedem kilometrów, była skończona, miała swój początek i koniec. Wszystko zatem miało swój początek i koniec. A profesor Banach i Stasio gadali, że jest jakaś nieskończoność. Chłopi rozdziawiali gęby i z nabożną czcią słuchali, a potem siadali na progach domów, głęboko się zamyślali i rzucali: – Nieskończoność! – i wpatrywali się w niebo. Ja razem z nimi się wpatrywałem, ale żadnej nieskończoności nie widziałem. Bo wszędzie był jakiś koniec. I wszędzie moje patrzenie gdzieś się kończyło.
Ale wróćmy do Stasia, bo on jest tutaj najważniejszy. Jeszcze kilka dni temu razem biegaliśmy, graliśmy w piłkę, skakaliśmy. A potem opowiadał nam, że jest taki świat, którego nie widać, ale on istnieje i nie ma końca. I opowiadał, że wiele jest takich światów, których nie widać, a nie mają końca, lecz istnieją. A my słuchaliśmy jak zaklęci.
I oto Stasia już nie ma. A jego matka i siostra na plebanii załamują ręce i wciąż płaczą.
Dopiero późnym wieczorem trzeciego dnia po tym, jak Stasia zabrali, zjawiła się wraz z Radą Starszych w naszej chacie wiedźma Honorata i od progu oznajmiła mrukliwie:
– Znaleźli ciało.
Nie powiedziała, jakie ciało, czyje, gdzie i kiedy, tylko: „Znaleźli ciało”.
Musieli już wiedzieć coś o tym ciele dziadkowie, wujkowie i ciotka Elza, bo natychmiast włączyli się do rozmowy.
Wiedźma jeszcze sapała, jakby dopiero co obudziła się z ciężkiego snu, przecierała oczy, poruszała szczęką i mamrotała pod nosem:
– Wrrra… marrrr… żgalll… – ale nikt nie mógł jej zrozumieć.
Aż dziadek Ignacy się zdenerwował i huknął:
– Honorata, gadaj do rzeczy!
Wszyscy wlepili w nią oczy. Musieli być strasznie poirytowani i napięci. Bo wieś kipiała. W każdym domu tylko o tym rozmawiano. Wieś była pełna złych domysłów.
– Mów! – burknął dziadek Piotr.
– Jak to było? – dopytywał wujek Marian, jakby sprawdzał, czy wiedźma Honorata wie więcej i lepiej od niego. Taki on był. Najpierw sprawdzał, a potem dodawał od siebie.
Wiedźma otarła spocone czoło, usiadła na szerokiej ławie, ale zanim usiadła, wyjrzała przez okno, długo się w coś wpatrywała, odwróciła się twarzą do nas i zaczęła mówić:
– Jak już wiecie, zawiązali mu pętlę na szyi i kazali biec za wozem...
– To już wiemy, wiemy… – przerwał zniecierpliwiony wujek Tośko.
Spojrzała na niego przekrwionymi oczami.
– Jak długo biegł za wozem? – spytał wujek Marian.
– Aż upadł – warknęła wiedźma.
Też musiała być zła i zdenerwowana. A może nawet wściekła.
– Ale kiedy upadł? – dociekał wujek Tośko.
– Udusił się? – spytał ojciec.
Matka siedziała obok niego na drugiej ławie i miała przymknięte powieki.
– Nie, nie udusił się – włączyła się ciotka Elza, dając do zrozumienia, że też coś wie.
Wiedźma zmierzyła ją mrocznym spojrzeniem i spytała:
– Chcecie wiedzieć, jak było naprawdę?
– Mów! – rzucił dziadek Ignacy.