– Nie starczy łez – wiedźma jakby się odwołała do matki, ale tym razem nie spojrzała na nią. – Nie starczy łez, by wypłakać takie nieszczęście – powiedziała. – Ale i to nie koniec – zwinęła dłonie w pięści i zamarła. – Ale i to nie koniec! – powtórzyła, wciąż walcząc ze szczęką, która zgrzytała i nie przestawała się ruszać. – Musiał bardzo cierpieć – rwała zdania. – Bardzo! – wyraźnie przygotowywała nas na coś gorszego. Ale co mogło być gorszego, myślałem, od wydłubanych oczu i odciętego języka. Stasio już nic nie widział. Ani nie mógł mówić. Co więc mogło być gorszego? – myślałem. – Odrąbali mu przyrodzenie! – wybuchnęła. I zamknęła oczy. Wszyscy wstrzymali oddechy. – Siekierą odrąbali przyrodzenie! – powiedziała, nie otwierając oczu, jakby się bała, że gdy je otworzy, zobaczy okaleczonego Stasia. – Siekierą! – uniosła ramiona, dając do zrozumienia, że tego nie można już pojąć. Musiały nawet drzewa zastygnąć. I żaden liść nie drgnął. Taka była cisza. Przerwał ją dopiero dziadek Ignacy.
– I przywieźli go na plebanię – powiedział.
– Nie od razu – odparła wiedźma, szukając dziadka zagubionym wzrokiem. Otworzyła oczy i zdawała się nikogo nie rozpoznawać. Przetarła je i dopiero wtedy podjęła wątek: – Dopóki Niemcy nie pozwalali go zabrać, bo wciąż fotografowali, dopóty Stasio leżał na brzegu. Był zakrwawiony i poraniony. Pełno ran na ciele. Na twarzy, piersiach, brzuchu i na nogach. I całe czoło okaleczone. Głowa też. Jakby ktoś wbijał gwoździe. Dużo kłutych ran. Ktoś zauważył wtedy, że po wodzie pływa cierniowa korona. Wyciągnęli ją ze stawu i byli wstrząśnięci. To rzeczywiście była korona z cierni. Mordercy musieli ją nałożyć Stasiowi na czoło, a ciernie wbijały się w ciało. Widać to było gołym okiem. Skóra pocięta, poszarpana i ponakłuwana. Nie wiadomo, jak długo się znęcali. Czy wbijali ciernie siłą, czy zaciskali koronę, a ona Stasia wykrwawiała. Niemcy ciągle się uwijali, głowami kręcili, szwargotali. Kazali naszym się oddalić, więc poszli do lasu, by tam trochę odpocząć. Jednak za bardzo nie odpoczęli, bo któryś z nich, zdaje się Wacio Lipiec, dostrzegł z daleka dwa młode grabczaki i jakieś sznury do nich przyczepione. Podszedł do tych grabczaków i chwycił się za głowę. Zrozumiał, że w tym miejscu Stasia męczyli, znaczy katowali, bardzo katowali – wiedźma zgrzytnęła resztkami zębów. – Przywołał pozostałych i oglądnęli dokładnie okolicę – opowiadała. – Zauważyli ślady po ognisku oraz żelazne pręty. Mordercy musieli je w płomieniach rozgrzewać do białości i wydłubywać nimi oczy. Jedno po drugim. Najpierw jedno, a potem drugie. Może między jednym a drugim bawili się Stasiem. Najpierw przywiązali go sznurami do tych grabczaków. A potem rzucali w niego nożami, bo całe ciało było pokłute. Tak musiało to wyglądać. Chcieli, by Stasio jeszcze widział, jak zamach biorą, jak nóż leci i jak się wbija w pierś albo w policzek. Dopiero po wszystkim oślepili.
Wiedźma się na moment zawahała, ale opowiadała dalej:
– Musiał się długo męczyć, bo oba grabczaki na wysokości ust były porządnie pogryzione i wyglądały tak, jak wyglądają zimą drzewa, kiedy podchodzą do nich głodne zwierzęta i gryzą korę. Domyślili się, co się stało. Jak Stasia katowali, bili, igłami i rozpalonymi prętami nakłuwali, paznokcie z palców zrywali, koronę cierniową wbijali w skórę, nożami celowali, nie mógł już tego wytrzymać i gryzł drzewo. Z jednej i z drugiej strony gryzł zębami grabczaki. Musiał się rzucać, szarpać i wyrywać. A oni się znęcali, katowali go, skórę na ciele nożami kroili. Bo gadali potem ci, co to widzieli, że grabczaki prawie do połowy były nadgryzione, poszarpane. Musiał bardzo cierpieć. Aż w końcu zęby mu wybili, by nie mógł gryźć. I wtedy chyba drugie oko wydłubali. I przyrodzenie odrąbali, pozostała widoczna duża rana. Ale Stasio już nic nie widział. Choć dalej się męczył. Bo to trwało całą noc. I ludzie z kolonii nad ranem jeszcze słyszeli, jak ktoś wyje i płacze – wiedźma ciężko westchnęła i zdawało się, że już zakończy opowieść, ale nie zakończyła. – No a potem – kontynuowała – Niemcy krzyknęli, że nasi mogą nieboszczyka zabrać, to położyli ciało na wóz i pod wieczór przywieźli na plebanię. Jego matka włosy rwała z głowy, a siostra zemdlała. Nie da się opisać, co się tam działo.
– A ksiądz? – nieoczekiwanie spytał ojciec, który już oderwał ramię od matki i patrzył na wiedźmę rozbity i niepewny.
– Ksiądz – zastanowiła się wiedźma. – Ksiądz wcześniej uciekł do Lwowa. Wiedział, co go czeka. Przecież po niego przyjechali – dobitnie powiedziała. – Po niego, Janek – poszukała ojca wzrokiem. – I to jego mieli tak zakatrupić… – urwała, spuściła głowę i już się nie odezwała.
Nikt inny też nie miał siły, by cokolwiek powiedzieć.
Powoli, cichcem, jak cienie, po kolei poczęli znikać z chaty.
A ja wciąż nasłuchiwałem, czy nie odezwie się jeszcze jakiś inny głos, bo już wiedziałem, że po takich opowieściach nasz dom napełniał się duchami i one sobie coś w nocy szeptały, przekazywały i do czegoś nawoływały. Ale na razie nie odzywały się. Dopiero w nocy mnie zaatakowały. I widziałem ciemny las, płonące ognisko, czerwone diabły z widłami, siekierami i nożami, które unosiły się w powietrzu i tańczyły jakiś koszmarny, dziki taniec, a między dwoma drzewami wił się w bólu ślepy Stasio, wyciągał do mnie ręce i wołał: „Pomóż mi, bracie, pomóż! Uwolnij od tych sznurów, błagam, uwolnij”, ale ja nie mogłem go uwolnić, bo mnie też dławiły jakieś sznury i szarpałem się, ale bez skutku, bo co tylko się szarpnę, coś mnie gryzie, dusi i w ciało się wrzyna. A gdy się obudziłem, nade mną stała blada jak papier matka i mówiła:
– Płakałeś, synku, w nocy, strasznie płakałeś – patrzyła na mnie z troską.
Długo się mi przyglądała, a potem stanowczo powiedziała:
– Nie możesz słuchać opowieści ciotki Honoraty.
Nie powiedziała „wiedźmy Honoraty”, tylko „ciotki Honoraty”.
I już chciała odejść, gdy chwyciłem ją za rękę i szepnąłem:
– Chcę go zobaczyć.
– Kogo? – nie była pewna.
– Stasia – cicho powiedziałem.
Patrzyła na mnie zakłopotana, z brązowymi podkowami pod oczami, wychudła, pomarszczona, choć nigdy taka pomarszczona nie była. Ciężko westchnęła i mruknęła:
– Nie wiem… nie wiem…
– Mamo – wydukałem – mamo…
Chciała mnie objąć, ale gwałtownie się cofnąłem, jak dzikie zwierzątko, które się wszystkiego boi. Wbiła we mnie zaniepokojone, niepewne spojrzenie, a ja wydusiłem:
– To Stasio, mamo… – i chciałem jej powiedzieć, jak Stasio nam mówił o wielkich światach, które są nieskończone, ale których nie widać, lecz matka pewnie wyczuła, że to jej chcę powiedzieć, bo wykrztusiła:
– Wiem, wiem, synku – i kazała się szybko ubrać, zjeść śniadanie, a kiedy zjadłem, wzięła mnie za rękę i powiedziała:
– Idziemy.
Ale ja się wyrwałem i szedłem osobno, za nią.
Stasio leżał przed plebanią na dużej płachcie. Jakby spuchnięty, siny, pełen ran, nakłuć, bez paznokci, bez oczu, języka i zębów, z cierniową koroną na głowie i ze spalonymi stopami. Ludzie coraz szerszym wieńcem otaczali go i w milczeniu przyglądali się jego okaleczonej twarzy.