Выбрать главу

A ja cichutko spytałem:

– I gdzie jest, Stasiu, nieskończoność? Gdzie te niewidzialne światy, skoro wszystko widać jak na dłoni?!

Ale nikt mego pytania nie usłyszał.

Doleciał mnie tylko gardłowy, chrapliwy głos:

– I do nas już nieszczęście dotarło.

To był głos dziadka Ignacego.

Matka zgarbiła się.

A ja, sam nie wiem dlaczego, odwróciłem się i począłem uciekać.

Czerwona sukienka

Maryna Kresa mieszkała na Wołyniu, w niewielkiej wsi Galice w powiecie łuckim. I przeżywała piekło, z którego nikt nie był w stanie jej wyrwać. Na dobrą sprawę, nie wiadomo było, co się z nią działo. Ale jeszcze mniej wiadomo było, co się działo z jej ojcem, Wasylem Dymitrem, tęgim starcem, który bardzo chciał umrzeć, ale nie mógł. Męczył się, cierpiał, gorączki dostawał, lecz śmierć nie nadchodziła. Zarówno Maryna, jak i on, jej ojciec, przeżywali coś koszmarnego, coś, czego żaden rozum nie mógł ogarnąć.

Oboje znajdowali się jakby w obłędzie.

Ale po kolei.

Najpierw zajmijmy się Maryną. Chuda, niska i pomarszczona jak suszona śliwka, patrzyła z przerażeniem na umierającego ojca i widziała, jak okropnie się męczy. Nigdy w życiu nie chorował. Był silny jak tur. Dźwigał stukilowe worki na plecach i własnymi rękami wóz podnosił. A gdy trzeba było, walący się dom potrafił podtrzymać na swoich barkach. Teraz jednak kładł się do łóżka i stękał. A gdy go pytała, co mu dolega, warczał jak pies, że nic, tylko dusza cierpi i nie pozwala mu żyć ani umrzeć. Zamyślała się i nie wiedziała, co to znaczy. Dlaczego dusza tak bardzo cierpi i męczy go. Od kilku miesięcy już konał i choć miał ze sto lat, skonać nie mógł. W nocy ciężko dyszał, krzyczał, wył jak wilk do gwiazd, przejmująco i głośno ryczał, rzucał się po pościeli, paznokciami ściany drapał, gryzł własne pięści, wsadzał je do gardła i dusił się, po czym zrywał się z łóżka i przerażony wycierał pot z twarzy, zagubiony i daleki, ale wciąż nie mógł zejść z tego świata.

Gdy na chwilę się zdrzemnął, Maryna klęczała u jego głowy i szeptała słowa modlitwy, by łaskawy Bóg uwolnił go od okrutnej męki i niebywałego cierpienia, jednak Bóg nie godził się jeszcze na łagodną śmierć, ponieważ po chwili Wasyl budził się i jeszcze bardziej wył i skórę paznokciami z ciała zrywał.

Nie odstępowała go Maryna na krok. Zioła cudowne do picia podawała. Maści różne do domu znosiła. Smarowała plecy, piersi i głowę, ale nic nie pomagało. Ani do zdrowia nie wracał, ani nie umierał. W końcu znachorkę z dalekich stron ściągnęła. A gdy znachorka w domu się zjawiła, poczęła czary odprawiać, światła pogasić kazała, kadzidłami nad chorym machała, tajemnicze zaklęcia mamrotała, zapachami cały dom wypełniała, ale i to nic nie pomogło, chory znowu zrywał się z łóżka i na pole uciekał. Musieli go sąsiedzi gonić i sznurami wiązać, ponieważ był silny, walczył z połową wsi, aż w końcu uległ i na powrót do łóżka się położył. Jednak na nic się zdały wszelkie wysiłki, by go wysłać na tamten świat, w nocy stare pieśni śpiewał, o wędrówkach przez lasy opowiadał, o spalonych wsiach gadał i o wyciętych w pień polskich osadach.

Maryna bladła i za serce się chwytała.

Szczególnie po tej nocy, gdy przez sen wołał, że za mało chat się pali, za mało krwi kobiet i dzieci za mało. I wołał, by niemowlęta za nogi rozszarpywać, na kołki wbijać, do studni wrzucać, dziewczyny gwałcić, a gospodarstwa ogniem i siarką palić i z korzeniami z ziemi wyplenić.

Była zdruzgotana i samotna. Matkę dawno temu utraciła. I nigdy takich słów z jego ust nie słyszała. W młodości był zamknięty, niedostępny i twardy jak skała. Gdy znikał z domu, nikt z rodziny nie wiedział, dokąd się wybiera i co się z nim dzieje. Matka smutno kiwała głową i błagała, by jakiegoś nieszczęścia do domu nie sprowadził. A gdy wybierał się w drogę, trzykrotnie żegnała go krzyżem świętym, modląc się, by nic złego mu się nie przydarzyło. Przed snem klękała przed obrazem Matki Boskiej Bolesnej i długo z nią rozmawiała, co chwilę zerkając, czy nie odpowie na jej błagania, by pohamowała te jego nieustanne wędrówki do lasu, ale Matka Boska patrzyła na nią z politowaniem i momentami, zdawało się jej, kręciła z dezaprobatą głową, a ona kuliła się i przestraszona długo nie mogła się podnieść z kolan.

Maryna wyrastała w klimacie dziwnych tajemnic i mrocznych zagadek. Nie wtykała nosa w nie swoje sprawy, toteż nie orientowała się, co się między rodzicami dzieje. Dopiero gdy własne dzieci już odchowała i z ojcem tylko została, zaczęła sobie układać z dawnych śladów, skrawków pamięci, znaków czasu, odległe historie i próbowała je teraz uporządkować i na nowo zrozumieć, by wiedzieć, co one znaczą. Patrzyła na ojca ze zgrozą w oczach i domyślała się, że gnębi go jakiś brutalny świat, do którego nie miała dostępu, a starość wyrywała z niego dzikie obrazy, które go dobijały. Co prawda domyślała się wielu rzeczy, odgadywała jego dawne kroki, ale nie miała odwagi, by nazwać je po imieniu.

I oto nadeszła ta straszna noc, kiedy ojciec chciał się powiesić, ale się nie powiesił, bo był za ciężki i sznur się urwał.

Zbudził ją w świetle księżyca okropny łomot i zobaczyła hak na suficie i ojca leżącego na deskach, ciężko dyszącego. Zrozumiała, że życie ciąży mu już ponad miarę. A gdy nadeszła kolejna noc, znowu się miotał, ryczał i piersi rozszarpywał.

– Nic, tylko demony go opętały – szeptali sąsiedzi – złe duchy w głowie się zagnieździły, dlatego tak cierpi – mówili.

W głowie Maryny znowu poczęła się wykluwać ta przerażająca myśl, którą przez długie lata tłumiła w sobie i odrzucała, że już wtedy, gdy była dziewczynką, a ojciec znikał z domu na całe noce, a potem wracał ze szramami na twarzy, osmalony i dziki, z płonącymi oczami i czarnym zarostem na twarzy, już wtedy działo się z nim coś niesamowitego, bo w nocy krzyczał i rozkazy jakieś wydawał, a gdy matka pytała, czy dręczą go ciężkie sny, burczał ponuro, że nic go nie dręczy, machał ręką, by się od niego odczepiła, siadał na konia, uciekał od ludzi i znikał w lesie.

– Jeszcze nieszczęście z tego jakieś wyniknie – mówiła matka i długo patrzyła, jak ginie między drzewami, a noc pochłania las, wioskę i cały świat. Znowu przez długie dni i noce nie wracał do domu. Aż któregoś ranka wpadł jak po ogień, ogorzały na twarzy, ale i poraniony, nie na koniu, jak zwykle, tylko na wozie, na którym znajdowały się trzy krzesła z wyściełanymi siedzeniami, obite brązowym pluszem, na wysokich nogach i z miękkimi oparciami dla pleców. Nikt takich krzeseł we wsi nie miał, nawet ksiądz kanonik Szklarz, ani pop Iwan i sam naczelnik w gminie, Jewgienij Jóźkow, który wysoko głowę nosił i pańskie buty z cholewami na nogach prezentował, nawet on takich krzeseł nie miał. Matka oczy ze zdumienia przecierała, a ludzie tylko głowami kiwali, nie wiadomo co mając na myśli. Wasyl zrzucił krzesła z wozu, z nikim się nie przywitał, świsnął batem i już go nie było.

Od tej pory ciągle ze sobą coś przywoził, a to okazały stół okrągły, który wzbudzał wśród sąsiadów wielkie zainteresowanie, a to kilka szafek, parę butów, jakieś czapki, kapelusze, kamizelki, męskie ubrania. Najwięcej zachwytów wywołała ogromna trzydrzwiowa szafa, lśniąca i piękna; dech zapierała sąsiadom. Z oszklonymi drzwiami, z postaciami wyrzeźbionymi po bokach, z malowidłami i nieznanymi w okolicy zwierzętami dokoła. Nikt nie miał takiej szafy na wsi, jedynie pan na folwarku za lasem. W tym folwarku przez pewien czas Niemcy stacjonowali, ale potem pognali na wschód, pana zaś na roboty do Rzeszy wysłali. A pałac, w którym mieszkali, jakieś bandy spaliły i z nowych mebli tylko proch pozostał.