Dom Maryny napełniał się kredensami, nocnymi szafkami, lampami, które do niczego nie służyły, bo we wsi nie było prądu, obrazami dziwnymi, pełnymi koni, łasiczek, ptaków, duchów i widm, foteli półokrągłych i okrągłych oraz szkatułek wypełnionych świecącymi pierścionkami. Matka patrzyła na to wszystko niepewnym okiem, rzucając po cichu w stronę męża pytanie:
– I co teraz z nami będzie, Wasyl?
Ale on nie odpowiadał. Raz tylko wyrzucił z siebie:
– To pańskie, żono. Ciemiężyli nas, gady. Do nas teraz wszystko należy.
– Dwory rabujecie? – z lękiem spytała. – Dobra pańskie? – obleciał ją strach i zadrżała.
Ale on na nią spojrzał gniewnym okiem, rękę ciężką uniósł, więc skuliła się i chyłkiem, bez słowa, wymknęła się z izby. A potem im więcej mebli przywoził, tym bardziej była zamyślona, markotna i chodziła po podwórku z pochyloną głową, coś niezrozumiałego mamrocząc do siebie. W końcu siadała na progu i długo wpatrywała się w las.
A on przyprowadzał krowy, konie, owce i kozy, przywoził świnie, kaczki, gęsi i kury, aż stajnia, obora i kurniki zatłoczyły się wszelkim stworzeniem. Dom także był pełen mebli. I nowe się z trudem mieściły.
Raz przywiózł stojący zegar z wahadłem, który miał kukułkę w środku i jak wybiła okrągła godzina, kukułka wyskakiwała i wykukiwała nowy czas.
Aż któregoś dnia zjawił się o świcie z paczką, w której była piękna, czerwona sukienka.
Gdy matka wzięła ją do ręki, oczu oderwać nie mogła. Długo się jej przyglądała i obracała na wszystkie strony, aż dostrzegła małą dziurę i niewielką ciemną plamę na wysokości serca. Spojrzała pytająco na Wasyla, ale on machnął ręką i powiedział:
– Wypierzesz, a dziurkę zacerujesz. Będzie w sam raz dla naszej Maryni – cmoknął. I dodał, że jutro wielkie lustro przywiezie.
I przywiózł.
Marynia następnego dnia nałożyła wypraną i wyprasowaną czerwoną sukienkę z zacerowaną dziurką i wieś osłupiała.
Wyglądała w niej jak królewna. Nikt nie mógł się z nią równać.
– Jak polska pani wygląda – szeptały sąsiadki.
A Marynia się zarumieniła i spojrzała w lustro. Nie poznała siebie. Była wyjątkowa, nagle wydoroślała, z wyraźnie zarysowanymi kształtami, z piersiami krągłymi jak dojrzałe owoce. I niby na kobiercu ślubnym stała. A przecież była prawie że dzieckiem, zaledwie podlotkiem. Niepewnie oglądnęła się za siebie, sprawdzając, czy ktoś za nią nie przymierza się do lustra. Ale nikogo innego nie dostrzegła. To była ona, odnowiona i niepojęcie piękna. Sąsiedzi stali z boku jak zahipnotyzowani.
– Jak ulał pasuje – skomentowała matka i patrzyła urzeczona na Marynię, jakby jej nie poznawała.
W tej sukience chodziła do cerkwi i na wesela, ale na co dzień jej nie nakładała, bo była to sukienka świąteczna. I w niej Marynia rozkwitała. A gdy dorosła, powiesiła ją w szafie i dla swojej córki przeznaczyła.
Przez wiele lat opowiadali sobie ludzie, jaki to niezwykły prezent przywiózł jej ojciec.
A z daleka dochodziły już pomrukiwania dział, ponad wsią przelatywały długie, ogniste pociski z katiusz i budziły przerażenie. Za nimi wtargnęli rosyjscy żołnierze, wynędzniali i brudni, z automatami w rękach, z płonącymi oczami, zżerani przez bezsenność, gorączkę i choroby. Pędzili jak opętani na zachód. Armaty grzmiały, katiusze wypuszczały długie serie czerwonych pocisków, a we wsi zainstalował się sztab wojskowy. Wasyl Dymitr nagle zrobił się cichy, krył się, chował po kątach, tylko nocami wychodził na podwórko, przyczajony i wystraszony.
Sztab jak szybko się zainstalował, tak szybko się ze wsi wyniósł. Żołnierze pognali w stronę Halicza i Stanisławowa, a Wasyl znowu podniósł głowę, zrobił się butny, chwycił siekierę i wyruszył do lasu. Musiała się tam rozegrać jakaś ciężka bitwa, której echa dochodziły do wsi, bo słychać było serie z karabinów maszynowych i automatów, a potem ciągnęły stamtąd polnymi drogami rosyjskie ciężarówki z wypełnionymi po brzegi i powiązanymi sznurami mężczyznami, którzy leżeli pokotem jeden na drugim, pokaleczeni, poranieni i zakrwawieni.
Wieś zastygła.
Karawana śmierci zniknęła za wzgórzem, skąd przez kilka godzin słychać było strzały, wołania i krzyki. Aż nastąpiła pulsująca, dręcząca uszy cisza.
Nikt nie miał odwagi, by pójść tam i sprawdzić, co się stało.
Dopiero następnego dnia dotarła do wsi wiadomość, że za wzniesieniem zostali rozstrzelani ukraińscy bandyci, którzy mordowali w sąsiednich miejscowościach polskich wieśniaków, odrąbywali im głowy, ściągali skórę z pleców, rżnęli piłami, zapędzali do stodół i żywcem palili, a gdy ich Rosjanie złapali, za wzgórzem kazali wykopać głębokie doły, do których po rozstrzelaniu powrzucali ciała.
Strach zawisł nad okolicą.
Wasyl wciąż z lasu nie wracał. Aż nadszedł taki dzień, kiedy niespodziewanie zjawił się o zmierzchu, ale nikt go nie poznał. Był tak zmieniony, że twarzy zobaczyć nie można było. Na karku widniał jakiś wielki nabrzmiały strup, jakby monstrualny potwór wyrósł mu zamiast głowy, ciemna maszkara, z głębi której świeciły złowrogo dwa ślepia. Cały był tak poharatany, z wieloma szramami i ranami na piersiach, osmalony ogniem i poparzony, że nikt mu długiego życia nie dawał. Ale jakoś się wylizał z tego nieszczęścia. A ludzie we wsi opowiadali, że spod stosu trupów się wydobył, gdy rosyjscy żołnierze za wzgórzem bandę rozstrzeliwali. Jednak jemu się udało, ponieważ było już ciemno, Rosjanie o zmroku dobijali ostatnie ofiary i zanim w jego kierunku padł strzał, sam ze strachu do jamy wpadł, przykryły go następne warstwy ciał i przeleżał pod nimi do rana. O świcie wydobył się spod nieboszczyków, błądził przez kilka dni po okolicy i tak był otumaniony, że nie mógł jej rozpoznać. Aż w niepojęty sposób krętymi ścieżkami przedostał się do swojej chaty i padł jak martwy. Żona załamywała ręce i łkała. Myślała, że już po nim.
– Trzeba ci tego było, nieszczęśniku – wołała, ale on jej nie słyszał. I nikogo innego już nie słyszał. Taki był poobijany i okaleczony. A ktoś we wsi nawet powiedział, że zmartwychwstał, bo inaczej nie dało się wytłumaczyć jego powrotu do świata żywych. Czasy nie były łaskawe. Po domach krążyli rosyjscy szpiedzy i wyłapywali wszystkich, którzy poszli do lasu. Wasyla nie udało się jednak złapać. Zawsze czmychał do jakiejś kryjówki i nie wracał, dopóki tamci nie zniknęli z pola widzenia. I w ten sposób ocalał, ale zmienił się nie do poznania. Krył się przed ludźmi, płochliwy i wystraszony, trząsł się jak galareta. Zamykał się w domu, na strychu albo w piwnicy, uciekał do brata, który mieszkał w Haliczu, a gdy się pojawiał we wsi, skradał się o zmierzchu, by nikt go nie poznał, i stał się niemową. Tylko na boki się rozglądał.
I to wtedy po raz pierwszy zaczęły nawiedzać go złe sny, w których kazał polskich chłopów siekierami rąbać, a kobietom płody z brzuchów widłami wyciągać i ze skóry na rękach rękawiczki robić. Ale były to zmory krótkotrwałe i szybko mijały. Żona uznawała je za chwilowy i złowrogi przejaw wojny, a Maryna była zbyt mała, by mogła zrozumieć, co się z nim dzieje. Front przesuwał się na zachód, rosyjscy szpiedzy już nie zaglądali do chat, nastała nowa władza i szpiedzy urzędnikami się porobili, więc Wasyl wyjechał do chutoru w dalekim obwodzie i na długo ślad po nim zaginął.