Mijały lata, wojna się kończyła i Wasyl znowu powrócił do rodzinnej wsi, cichy, odmieniony i jakby ogłuszony, tyle tylko, że znów poczęły nawiedzać go mroczne sny i nie mógł sobie z nimi poradzić.
Maryna wyrosła na wysoką, czarnobrewą i śliczną pannę, za którą oglądali się kawalerowie, ale ona długo odrzucała ich zaloty, przejęta stanem zdrowia ojca, który do nikogo innego się nie odzywał, tylko do niej, mrukliwy, zamknięty i niedostępny. W końcu wyszła za mąż, ale po latach, kiedy już matka i mąż Maryny zmarli, a jej dzieci się usamodzielniły, z rodziny została tylko ich dwójka – ojciec i ona, jako córka i opiekunka.
Dopadały Wasyla koszmary, potwory bez ust i oczu, z ogromnymi, ciężkimi łapami, które go dławiły i w nocy dusiły. W ciemności rzęził, charczał, chwytał się za głowę, jakby pragnął oderwać od niej obce ręce. Ale nic to nie pomagało i zaczął pić. Upijał się od rana do nocy, wyciągał z komory samogonkę i lał do gardła z butelki, aż gulgotało, tracił równowagę, ludzi nie poznawał, nie wiedział gdzie się znajduje, padał na drodze albo w rowie i zdawało się, że pewnego dnia zapije się na śmierć, jednak wciąż żył. A złe sny go nie opuszczały.
Którejś nocy obudził się ze straszliwym rykiem, jakby go stado diabłów z widłami goniło, wpadł do kuchni, chwycił za nóż i rzucił się na Marynę, by jej gardło poderżnąć. Z trudem udało się jej uciec do sąsiadów i pomoc wezwać. Gdy pojawili się w chacie, runęli na niego we czterech, powalili na podłogę i sznurami nogi i ręce związali. Przeleżał tak przez dwa dni, aż się wyciszył, a Maryna krążyła dokoła niego, niespokojna i pełna lęku. Gdy mu zdjęła więzy, znowu się zrywał z łóżka, wył po nocach, jakieś mary odganiał i wołał, że nożami go atakują. Leżał przez kilka dni bez ruchu, samotny i wpatrzony w sufit, niemo poruszający ustami, bezgłośną rozmowę z kimś niewidzialnym prowadził, bez jedzenia i picia, jakby chciał siebie samego głodem zamorzyć. Znowu nie odzywał się do nikogo, chudł i zapadał się w sobie, aż pewnego ranka o świcie zbudził Marynę i powiedział, że umiera. Położył się w kącie izby, nie na łóżku, ale właśnie w kącie izby, skrzyżował ręce i poprosił ją, by pozwoliła mu w ciszy odejść z tego świata. Spojrzał na święte obrazy i kazał je zasłonić, bo, jak powiedział, bije z nich czarcia moc. Maryna była tak przerażona i niepewna niczego, że ze strachem zasłoniła święte obrazy, okno też zasłoniła, świeczkę zapaliła i czekała, co się z nim stanie. Leżał na podłodze, a ona siedziała na ławie i patrzyła na niego z bezgranicznym smutkiem w oczach, prosząc Boga, by pozwolił mu wreszcie w spokoju odejść, bowiem ciężkie męki musi znosić. I ona też.
Następnego dnia sprowadziła popa, by ostatnią posługę odprawił, ponieważ Wasyl już tylko rzęził, charczał i dławił się własną śliną, więc pomyślała, że umierającego należy po bożemu na drugi świat odprawić. Przeniosła go przy pomocy sąsiadów na łóżko i nadszedł pop, ale gdy tylko stanął w progu, Wasyl poderwał się jak opętany i ryknął z całych sił, że nie chce go widzieć.
– Ty ścierwo – ryczał – pomiocie szatański, wynoś się stąd!
Ubliżał duchownemu i znieważał go.
– Bóg… – próbował coś powiedzieć pop, ale na darmo, bo Wasyl klął, szydził i pomiatał nim.
– Belzebubie wcielony – ryczał – noże, widły i siekiery żeś w cerkwi święcił, przykład żeś nam dawał, a teraz świętości chcesz mnie uczyć… – wpatrywał się w niego przekrwionym okiem, a Maryna załamywała ręce, tak była zdruzgotana całą sytuacją. Nic nie wiedziała o żadnym święceniu noży, wideł i siekier i zdawało się jej, że ojciec bredzi. W chorobie pomieszania zmysłów dostał.
– Nie grzesz, synu – jeszcze wystękał pop, ale Wasyl groźne spojrzenia na niego miotał i już z łóżka wychodził, by na popa się rzucić, toteż pop się wycofał i ze zwieszoną głową powrócił na plebanię.
Wasyl przez dłuższy czas się nie odzywał, przez kilka dni trwał w zadumie, a pod wieczór usiadł na ławie, zamknął oczy, objął dłońmi twarz i znieruchomiał. Trwał w tej nieruchomości przez kilka minut, musiał sobie coś głębokiego przemyśleć, bo nagle wstał, podszedł do szafy, wyjął czerwoną sukienkę i długo się jej przyglądał, uśmiechając się przy tym jakimś zimnym, śmiertelnym uśmiechem do Maryny, jakby się nic nie stało, i pokazując suknię, mruknął:
– Piękna, prawda?
Maryna smutno skinęła głową.
– Śladu nie widać – przyglądał się zacerowanej dziurce na wysokości serca.
Była już pewna, co się zdarzyło przed laty. I zadrżała na myśl, że chodziła w sukience zamordowanej przez ojca dziewczyny. W jakimś błysku wyobraźni zobaczyła, jak ojciec wbija młodziutkiej Polce nóż w serce, a ona pada zakrwawiona i martwa.
– Nic to, córko – odezwał się po chwili. – Nic to – pokiwał głową. – Tak trzeba było.
Nie, chciała krzyknąć. Nie trzeba było, ojcze. Nie trzeba było – ale głos uwiązł jej w gardle.
Patrzyła na niego porażona.
W jego oczach płonęły ognie obłędu.
Pomyślała, że już nigdy nie skończą się te męki, to długie, straszliwe konanie.
Ale rano, gdy się obudziła, ojca w łóżku nie zastała.
Wisiał na haku pod strzechą.
Rozszarpany poeta
To była wyjątkowa wizyta. Mijał lipiec 1943 roku. Ojciec szykował się do żniw. Ostrzył kosy i sierpy, czyścił sąsieki, sprawdzał cepy, przygotowywał worki, gdy nagle otworzyła się furtka i stanęła w niej ciocia Zuzia. Nigdy przedtem jej nie widziałem. Tylko matka o niej wspominała.
– Masz jeszcze, Stasiu – mówiła kiedyś – ciocię Zuzię. To wielka pani. Wielka! – akcentowała. – Profesorka! W wysokich szkołach wykłada. Na uniwersytetach mądrości głosi! Książki wydaje. W światowych miastach bywa. We Lwowie, w Wilnie, Wiedniu, Paryżu, a nawet w samej Warszawie, gdzie rząd rządzi, prezydent ma pałac, a ministrowie kierują państwem. I ona, Stasiu, między nimi się kręci. Ważna figura. Bardzo ważna! – mówiła. – W gazetach o niej piszą. Dyrektorką liceum jest. W Krzemieńcu mieszka – tłumaczyła, a ja pojęcia nie miałem, co to za Krzemieniec i co znaczą te wszystkie słowa, rząd, prezydent, ministrowie, w końcu sama ciocia Zuzia. Wydawało mi się, że to jakaś ogromna, niedosiężna góra, a po jej wierzchołku chodzą sami dostojni panowie i patrzą na świat z bardzo wysoka. A między nimi przechadza się ciocia Zuzia i każdemu szepcze coś do ucha. Do niedawna była tylko ciotka Elza, a teraz doszła ciocia Zuzia. Ciotka i ciocia. Już odróżniałem te dwa słowa. Zrozumiałem, że ciotka Elza stała dużo niżej w hierarchii rodzinnej, bo chodziła na własnych nogach po naszej wsi, a nie między ministrami. Ciocia Zuzia zaś krążyła po wielkich miastach i oglądała nas ze szczytu góry.
Gdy matka o tym mówiła, w jej głosie brzmiała duma, nuta szacunku i uznania, jakby ciocia Zuzia z innej materii była stworzona.
– Ciocia Zuzia, Stasiu, z naszej rodziny najwyżej zaszła! – unosiła do góry palec i patrzyła na jego koniuszek, jakby tam siedziała właśnie niewidzialna ciocia Zuzia.
I w taki sposób poznałem ciocię Zuzię.
Zanim zobaczyłem ją na własne oczy, już ją znałem.
A później, gdy wieczorem matka rozmawiała z ojcem, nagle spytała:
– Jak sobie radzi w tych ciężkich czasach nasza Zuzia? Czy żyje? Jak znosi te nieszczęścia? Żadnego znaku od niej, Janku – dawała do zrozumienia, że cioci Zuzi grozi jakieś niebezpieczeństwo.