A ojciec mruknął:
– Ona w dużym mieście, Maniu, mieszka. Tam bandy nie docierają. Chociaż… – zawahał się, ale nie skończył. A ja już wiedziałem, co może na ciocię Zuzię czyhać. Nasłuchałem się niemało opowieści o bandach. Matka musiała się bardziej niepokoić niż ojciec, bo odparła:
– A Brzeżany, Janku, pamiętasz? Trzydziesty dziewiąty i później. Też duże miasto, a deportacje, mordy, zbrodnie. Pamiętasz, jak Sowieci zagłuszali mordowanie polskich więźniów warkotem pracującego silnika, a w nocy setki zwłok rozstrzelanych chłopców wrzucali do Złotej Lipy? Pamiętasz to wszystko?
Ojciec nie chciał pamiętać. Skinął tylko głową, ale nie odpowiedział. I kiedy zdawało się, że już do cioci Zuzi nie będą wracać, wtedy właśnie zaskrzypiała furtka i stanęła w niej wysoka, piękna pani z walizką w ręku i zaczęła się rozglądać. Przywiózł ją jakiś chłopina na wozie, a obok niego siedziało jeszcze dwu mężczyzn z karabinami i wóz szybko odjechał. Ciocia Zuzia postawiła walizkę na ziemi, rzuciła się matce w ramiona i wcale nie jak wielka pani, tylko jak sąsiadka, serdecznie się z matką przywitała, tarła załzawione oczy i już biegła do ojca, który wyszedł ze stodoły i patrzył na nią zaskoczony. A ona rzuciła mu się na szyję i szeptała:
– Boże, jakie to szczęście, Janku, że żyjecie. Jakie szczęście!
I znowu biegła do matki, obejmowała ją, tuliła i mamrotała:
– Chwała Bogu, że was nie opuścił.
I nagle, jakby sobie coś przypomniała, zaczęła się rozglądać i wołać:
– A gdzie dziecko? Stasio gdzie? – kręciła się dokoła siebie.
Matka poszukała mnie oczami, ale nie znalazła, bo akurat siedziałem w budzie koło psa i tuliłem się do niego. Od kiedy kózka Wala wyrosła na dużą kozę i nie chciała się ze mną bawić, ojciec kupił mi psa, zrobił budę i częściej z psem się bawiłem niż z kozą. Musiała mnie bystrym wzrokiem wypatrzeć ciocia Zuzia, bo zamarła, otworzyła szeroko usta i jakby nie mogła wymówić słowa, tylko pokazywała mnie palcem i dławiąc się, wystękała:
– To on? Stasio? Taki wystraszony? W budzie?
Wówczas dostrzegła mnie matka i jęknęła:
– Skaranie boskie!– załamała ręce. – Jak nie koza, to pies – poskarżyła się cioci Zuzi. – Od kiedy Niemcy wybili Żydów i nie ma już jego kolegi, Motia, i od kiedy pop w cerkwi na kazaniu krzyczał, że trzeba oddzielić pszenicę od kąkolu i że kąkol to Polacy, a pszenica Ukraińcy, to jego drugi kolega, Ukrainiec Sławko, nie chce się już z nim bawić. „Bo wy Lachy”, mówi. I dlatego Stasio samotnie błąka się po kątach. Tylko ze zwierzętami się bawi. Tylko do zwierząt przystaje. Najpierw z kozą spał, a teraz z psem się bawi – mówiła szybko, jakby się usprawiedliwiała.
A ja siedziałem z wystraszonymi oczami, w budzie, i nie wiedziałem, czy mam wyjść, czy jeszcze głębiej się schować. Pies lizał mi szyję i było ciepło. Ale matka krzyknęła:
– Wyłaź stamtąd! Nie jesteś psem.
Wcale nie byłem pewien, czy nie jestem psem, bo coraz bardziej się do psa upodobniałem.
– Chodź! – rozkazała matka. A ja lepiej się czułem między zwierzętami niż między ludźmi. Kiedy jednak cicho, lecz groźnie wycedziła, pewnie zawstydzona, że zamiast syna wychowała zwierzątko: – Wyjdź, Stasiu, ciocia Zuzia przyjechała – jeszcze przez chwilę się wahałem, ale wiedziałem, że wcześniej czy później i tak będę musiał wyjść, zacząłem więc pełznąć na czworakach, z głową przy ziemi, jak szczeniak, aż usłyszałem:
– To przez wojnę, Zuzia, przez ten strach i przez te dzikie mordy, tak się dziecko zepsuło – pojękiwała. – Nie masz pojęcia, co z nami tutaj wyprawiają – poskarżyła się. A ja na chwilę się zatrzymałem i uniosłem głowę, by spojrzeć do góry i patrząc na nią, zaszczekałem. Wtedy usłyszałem:
– Boże, dziecko-pies?! I szczeka, Mańciu?! On szczeka! – wytrzeszczyła na mnie oczy i ze zdumieniem wołała: – Co to się porobiło na świecie!? Co się porobiło?! – Po czym podeszła do mnie, wyjęła z torebki chusteczkę, wytarła mi twarz, oczy, nos, a ja się cofałem i nieufnie na nią łypałem okiem.
– Jestem twoją ciocią, Stasiu – powiedziała miękko, łagodnie, jakoś ciepło. – Mam na imię Zuzia – uśmiechnęła się, a ja zastygłem. Nigdy nie widziałem tak pięknego i promiennego uśmiechu. Wprost mnie pożerała wzrokiem i hipnotyzowała. Wydało mi się, że stoi nade mną królewna albo anioł z nieba, który zszedł na ziemię i teraz otacza mnie swoją opieką. Pogrzebała znowu w torebce i wyjęła czekoladę. Podała mi ją, a ja się wahałem, wziąć czy nie wziąć, wciąż na czterech łapach, kiedy mama błagalnie poprosiła:
– Wstań, Stasiu, i podziękuj cioci Zuzi.
Uniosłem się do góry, a ciocia aż krzyknęła:
– Boże, jaki on duży!
Chwyciłem jak dziki kot czekoladę i szybko umknąłem.
– Zdziczał nam Stasio – jeszcze usłyszałem, jak matka się skarży. – Bardzo nam zdziczał. – A ja pędziłem w stronę zapiecka, bo wiedziałem, że jak zjawiła się ciocia Zuzia, wieczorem nadciągną dziadkowie i wujkowie, a może nawet wujenki i zaczną się nowe opowieści. Zająłem stare miejsce, zbliżał się wieczór, zapadał zmierzch, ciocia Zuzia weszła wraz z matką do izby i powiedziała:
– W drodze do Rumunii, Maniu, postanowiłam was odwiedzić, bo jesteście najbliższą rodziną. Jutro mam zaplanowane spotkanie w Stanisławowie, stamtąd zawiozą mnie do Kołomyi, z Kołomyi do Kut i przez most na Czeremoszu do Bukaresztu – wyrzuciła z siebie, a matka wciąż była zasłuchana, jakby spodziewała się, że ciocia Zuzia jeszcze coś doda. Ale nie dodała. Zamyśliła się tylko i rozejrzała po izbie. Robiło się ciemno. Matka zapaliła lampę. Przygotowała stół. Nie tak jak zwykle, gdy zbierała się Rada Starszych, tylko jakoś uroczyście, nakryła go białym obrusem, na dużej tacy podała chleb, obok postawiła miseczkę z masłem, owoce, jabłka, gruszki, śliwki w koszyku, wystawiła sery, zastanowiła się nad czymś, uderzyła dłonią w czoło i zawołała:
– No przecież, świece! Gdzie są świece?
I wkrótce już skakały płomienie dwu świec na stole. Zrobiło się jasno. Lampa wisiała na ścianie. Było świątecznie, jak przed Wigilią. Matka pochyliła się nad kufrem i wyciągnęła świąteczne ubranie, w które się przebrała. Była taka elegancka, jak rzadko kiedy. Doniosła jeszcze powidła na stół. Ale im więcej było rzeczy przed ciotką, tym mniej pogody było w jej twarzy.
– Nie trzeba, Mańciu, nie trzeba się tak wykosztowywać – powiedziała.
– Jakże tak możesz mówić? – matka rozłożyła ręce i spojrzała w okno. – Lata całe cię nie widzieliśmy – jakby się poskarżyła. – Jesteś najważniejsza, Zuziu – mówiła z nieznaną mi dotychczas powagą. – Zaszłaś tak daleko… Wszyscy cię szanują… – jeszcze raz popatrzyła przez szybę i dodała: – Janek pewnie poszedł po rodzinę. Zaraz zjawią się nasi.
I rzeczywiście, ojca przez dłuższy czas nie było. Matka z ciocią Zuzią opowiadały, jak się czują, co u kogo słychać. Matka szybko przygotowała naleśniki. I zjawiła się Rada Starszych, w komplecie, a nawet więcej, bo przyczłapały także dwie wujenki, które rzadko uczestniczyły w naradach: wujenka Kazia i wujenka Milcia, żony wujków, Mariana i Tośka, obie jakby wystraszone. I gdy się witały z ciocią Zuzią, zachowywały się tak, jakby jej nie poznawały, ale ona była dla nich miła i serdeczna, obejmowała wszystkich i całowała się z nimi. Jednak im dłużej siedziała, tym bardziej jej twarz smutniała, a wielkie, piękne oczy zasnuwały się mgłą. Musiała to zauważyć matka, bo spytała, czy ciocia nie jest zmęczona.