Выбрать главу

– Taki kawał drogi, Zuziu, może… – rozglądnęła się po izbie, jakby chciała gdzieś ciocię położyć.

– Nie, Maniu, dziękuję – odparła ciocia. Spojrzała po twarzach zgromadzonych i blado się uśmiechnęła. – Dobrze, że was widzę – powiedziała. – Nigdy człowiek nie ma czasu, a i odległości nie sprzyjają – zerknęła na matkę. – Najważniejsze, że jesteście zdrowi – przesuwała wzrok z twarzy na twarz. Dziadkowie pokiwali głowami.

– I ty, Zuziu, dobrze wyglądasz – odezwał się wujek Marian.

Akurat weszła spóźniona wiedźma Honorata, a za nią ciotka Elza. Widać było po zachowaniu, że znają ciocię doskonale, obie bardzo się ucieszyły, rzuciły się na nią, obejmowały i całowały.

– Dzięki Bogu, żyjesz – mruknęła wiedźma Honorata.

– Rzeczywiście, dzięki Bogu – zgodziła się ciocia Elza. I jakby ukrywała jakąś tajemnicę, powiedziała: – Nigdy człowiek nie wie, co go spotka.

– Ciężkie czasy, Zuziu, nadeszły – wychrypiał dziadek Piotr. – Bardzo ciężkie.

Matka podała naleśniki, przez chwilę jedli w milczeniu, rzucając od czasu do czasu jakieś słowo, a gdy już nasycili się i dobrze usadowili, dziadek Ignacy poprosił:

– Opowiadaj, Zuzia, co w wielkim świecie słychać.

– Co z nami będzie? – trwożliwie dodała matka.

– Tyle nieszczęść na tej ziemi – dołączyła ciotka Elza.

– Tyle krwi ludzkiej, Zuziu, tyle płaczu i łez – niosły się głosy, jak skargi do cioci Zuzi, a ona patrzyła na wszystkich po kolei i jakby się zastanawiała, od czego zacząć. Widać było od razu, kto tu jest najważniejszy. Na niej była skupiona cała uwaga. Od niej oczekiwali rady, pomocy i wsparcia. Jakby zjawiła się w ostatniej chwili, zanim nadejdzie nieszczęście.

– Właśnie w tej sprawie jadę do Londynu – pochyliła się i jakoś zgarbiła, zupełnie zmieniona, niepodobna do tej, która jeszcze godzinę temu stała wyprostowana i piękna w furtce i rozglądała się po podwórku.

– Do Londynu? – mruknął dziadek Ignacy.

– Tak, Ignac, do Londynu – powtórzyła i znowu objęła wszystkich smutnym, jakby współczującym wzrokiem, dłużej zatrzymując spojrzenie na dziadku Ignacym. – Muszę tam szybko trafić – mówiła, a już nikt jej nie przerywał, bo wiedzieli, że ma ważne rzeczy do powiedzenia. – Może się orientujecie, że w Londynie pracuje nasz rząd na uchodźctwie, premier, prezydent, ministrowie – wyliczała. – I choć Warszawa padła, Polska żyje. Narodem musi się ktoś opiekować – odczekała moment, czy o coś nie zapytamy, ale nikt się nie odezwał. – To prawda, płynie dużo polskiej krwi – mówiła cicho, ale wyraźnie. – Nie muszę wam tłumaczyć, jak ciężko się ludziom żyje. Nie znają dnia ani godziny. Na Wołyniu katastrofa. Już nie rzeki, ale morze polskiej krwi się leje – urwała i zacisnęła usta. – Sama wiem najlepiej, bo wokół mnie, dokoła Krzemieńca płoną polskie wioski. Czas przerwać to wykrwawianie narodu. Nie mamy jeszcze tyle siły, by przeciwstawić się mordom. Nasze podziemie dopiero się tutaj organizuje. Najważniejszym naszym zadaniem w tej chwili jest przerwać tę falę zbrodni.

– Ale jak? – cicho spytał dziadek Piotr. – Jak, Zuziu?

– To jest właśnie problem – powiedziała. – Ale po kolei, posłuchajcie. Otóż, jak wiecie, Ukraińcy wymordowali połowę Wołynia. Sikorski, znaczy premier naszego rządu w Londynie, zaproponował im, by przerwali tę przerażającą rzeź. Bo dalej na to nie można pozwolić. Giną ludzie, majątek, wioski, dworki, zamki, pałace. Ginie nasz Kościół, łacińska cywilizacja – mówiła tak mądrze, że nawet wujek Marian marszczył czoło. I wujek Tośko skrobał się po głowie. Musieli ze swych głów też wyciągać mądrości, by je porównać z mądrościami cioci Zuzi. I chyba nie wypadły one najlepiej, bo obaj jakoś się skulili, skurczyli i jakby nagle schudli. – Sześćset lat tutaj żyjemy – mówiła ciocia Zuzia. – Sześć wieków! Nasi dziadowie i pradziadowie tworzyli tu swój świat. Kochali się, budowali, zapalali kaganki oświaty, otwierali drzwi przez głodnymi i spragnionymi… – westchnęła. – Ściągali tu wygnańcy z całej Europy. Tutejszy lud umacniał się, zdobywał wiedzę, tworzył… A tu nagle zamieć, wichura i śmierć. Płonie nasza ziemia, płonie najpiękniejsza część Polski… Musimy ją ratować. W tym celu Sikorski zaczął prowadzić rozmowy z dowódcami Ukraińskiej Powstańczej Armii. Doszło do kilku spotkań. Nasi przedstawiciele spotkali się z ich komendantami. Nawet się porozumieli. Uznali, że pora najwyższa, by razem uderzyć na Niemca. Polacy i Ukraińcy, razem! – zaakcentowała. – Dlaczego ma się lać bratnia krew? – spytała. – Nie ma co się wykrwawiać – mówiła – bo największy wróg znajduje się obok. To Szwab. A za chwilę Moskal. Trzeba przewidywać rozwój wypadków. Hitler już się cofa. Jego wojska uległy pod Stalingradem. Dostały się do niewoli. Jest osłabiony. Dlatego można go tutaj porządnie rąbnąć po łapach, przetrącić kręgosłup, by szybciej zginął. Polacy razem z Ukraińcami to siła. Możemy Niemca powalić na obie łopatki. A jak nie powalimy, to przynajmniej porządnie okaleczymy, by się na naszych oczach wykończył. W jedności siła. I Ukraińcy to zrozumieli. Zgodzili się. Ja też miałam w tym udział. Byłam na tych rozmowach w jednej z delegacji. Polska strona zaproponowała, by podpisać ostateczny rozejm. I natychmiast uderzyć na Szwabów. I na to Ukraińcy też się zgodzili. Poczuli swój interes. Jak padnie Niemiec, powstanie wolna Ukraina.

– A Sowieci? – spytał dziadek Piotr. – Zgodzą się na to Sowieci?

– Tę sprawę mieliśmy właśnie rozstrzygnąć – powiedziała ciocia Zuzia. – Ale nie udało się – zwiesiła głowę.

– Dlaczego? – spytał dziadek Piotr.

– Dajcie Zuzi mówić – zdenerwował się wujek Marian. – Sama wszystko powie – z gniewem spojrzał na dziadków. Już się nie odzywali.

– W ostatniej delegacji, już po śmierci generała Sikorskiego – wolno mówiła ciocia. Ale zastanowiła się i spytała: – Wiecie już chyba, że Sikorski zginął w katastrofie lotniczej na Gibraltarze?

Dziadek Ignacy burknął:

– Skąd mamy wiedzieć, Zuzia? Słyszeliśmy coś, ale… – urwał.

– No tak, no tak – skwitowała ciocia. – Rzeczywiście, skąd macie wiedzieć – skinęła głową. – Gazety tu nie docierają, radia nie macie…

– Radio we wsi było – odezwał się wujek Marian. – Nawet kilka aparatów mieliśmy – pochwalił się. – Ale Sowieci wszystkie skonfiskowali, a nauczycieli zabrali na Sybir. I nie mamy teraz ani nauczycieli polskich, ani aparatów. Nic nie mamy. Choć – zastanowił się i spojrzał na ciotkę Elzę – jak słyszymy, w lasach nasi mają… – urwał.

Ciocia Zuzia pokiwała głową.

– W każdym razie, jak zginął Sikorski, jego miejsce zajął Mikołajczyk – powiedziała – i już za jego rządów pojechaliśmy na spotkanie z Ukraińcami.

– Też tam byłaś? – spytał wujek Marian.

– No tak, byłam – odparła. – I dlatego wiem najlepiej, jak to wyglądało.

Byli zasłuchani. Nawet wstrzymywali oddechy, by było ciszej.

– Mów, Zuziu, mów – zachęcił dziadek Piotr.

– Ta nasza delegacja miała wszystko zapiąć na ostatni guzik – opowiadała. – Było nas dziesięcioro. Czterech cywilów, przedstawicieli rządu londyńskiego, w tym ja, i sześciu uzbrojonych po zęby żołnierzy AK. Nasza ochrona. Ze strony ukraińskiej miał być taki sam skład. Ustaliliśmy miejsce, wynajęliśmy dwie furmanki, zaufanych woźniców z konspiracji, naszych chłopców, i pojechaliśmy.

– I co? – nie wytrzymał wujek Tośko. Wujek Marian zmierzył go groźnym spojrzeniem, ale nie upomniał.