– Byliśmy pewni, że uda się nam powstrzymać rzezie na Polakach – tłumaczyła. – To dla nas było najważniejsze. A później mieliśmy podpisać traktat o wspólnej walce. Taki był plan – urwała i uniosła wzrok na dziadków, jakby oczekiwała, by najstarsi ją poparli. By uznali, że ma rację. – Bo tylko tak można było coś dobrego zrobić – mówiła, nie doczekawszy się reakcji. – Wszystko było dokładnie zaplanowane, w najmniejszym szczególe, gdzie się spotkamy, jakie będą procedury, podpisanie wspólnego dokumentu. Mieliśmy ich zapewnienie, że nic się nam po drodze nie stanie. Taki glejt, dali nam papier, żebyśmy, gdyby coś niepożądanego się działo, ten papier pokazali, a dalsza droga będzie wolna. No i jechaliśmy…
– A gdzie to było? – znowu nie wytrzymał wujek Tośko. Wujek Marian szturchnął go łokciem. Ciocia Elza zastanowiła się i powiedziała:
– Na Wołyniu, Tośku, na Wołyniu – dotknęła brwi, ciągle się nad czymś zastanawiając; mówiła wolno i częściej niż dotychczas przerywała, jakby dalsze mówienie sprawiało jej coraz większy kłopot. Spojrzała na ciotkę Elzę i oznajmiła:
– Elza wie, jak ciężko poruszać się dzisiaj po naszej ziemi – dając do zrozumienia, że orientuje się w jej roli w tym gronie. – Prawda, Elza? – wciąż na nią patrzyła. – Dokumenty tajne z miejsca na miejsca przewieźć to prawdziwa udręka. Wszędzie Ukraińcy węszą – opowiadała – wszędzie się czają, pełzają za Armią Krajową krok w krok, idą naszymi śladami, czają się w dzień i w nocy, a do tego Niemcy, ich patrole, no i partyzantka sowiecka, wszyscy przeciwko nam – westchnęła. – Dlatego ciężko… – zacisnęła zęby. – Ale wbrew wszystkiemu, nie poddajemy się…
Wujek Tośko słuchał z otwartymi ustami. Wujek Marian cały był skupiony. Rada Starszych wpatrywała się w ciocię Zuzię, jakby objawiała ona najważniejsze rzeczy na świecie.
– …ciągniemy za sobą ten nasz polski wózek… – kontynuowała – i nie ustajemy w trudzie… nie poddajemy się… – rwała zdania. – No i tak było tym razem. Jechaliśmy przez lasy, od Kowla w stronę Turzyska. To siedziba gminy. W tej właśnie gminie mieliśmy się spotkać z Ukraińcami. Ich tajna służba, Służba Bezpeki, jak ją nazywają, dawała nam pełną gwarancję, że nikt nas po drodze nie zatrzyma, a jakby zatrzymał, jak wspomniałam, pokażemy otrzymany od nich glejt i pojedziemy dalej. Wyruszyliśmy z Kowla bardzo wcześnie, o świcie, wozy już czekały. I posuwaliśmy się szybko na południe, przez Zadyby do Turzyska, a stamtąd już było blisko. Znałam tamte okolice jak własną kieszeń, bo jak wiecie, tam mieszkała moja babcia, świętej pamięci Bernadeta z domu Jasieńczyk, która pięć lat temu zmarła. W młodości często u niej bywałam. Minęliśmy Zadyby, skręciliśmy lekko na Haruszę i Sielec i już byliśmy niedaleko od samotnego chutoru, który znajduje się między Turzyskiem a Różynem. Nasz przewodniczący, kapitan Tadeusz Hawel, kazał zatrzymać wozy i oznajmił, że nie wszyscy pojadą do tego chutoru. Byliśmy zaskoczeni, ale on spokojnie i rzeczowo nam wytłumaczył, dlaczego podjął taką decyzję. – Co innego las, ciężka przeprawa, niebezpieczeństwa, zasadzki, wszystko mogło się zdarzyć i wszystkiego mogliśmy się spodziewać, dlatego niezbędne było nam wsparcie wojskowe, nasi żołnierze z podziemia, uzbrojeni i gotowi do walki, ale teraz kończą się już lasy, jest bezpiecznie, samotny chutor i nie możemy tam wtargnąć jak zbrojny oddział, tylko wejść jako cywilizowana delegacja pokojowa – powiedział i powtórzył – jako cywilizowana delegacja pokojowa, by od samego początku wiedzieli, że przyjechaliśmy z misją dobrej woli.
Nie miałem pojęcia, co to znaczy misja dobrej woli, cywilizowana delegacja i wiele innych tajemniczych spraw. Wszystko było dla mnie zagadką, ale wyczuwałem, że dzieją się rzeczy bardzo ważne i ciocia Zuzia jest kimś wyjątkowym i niesamowitym. Dużo się już nasłuchałem z zapiecka albo spod łóżka, ale teraz słuchałem z zapartym tchem. A ciocia opowiadała dalej:
– Rozumiecie, co to był za człowiek – ogarnęła spojrzeniem całą radę. – Po prostu sama szlachetność i dobroć. Zresztą, jak już wspomniałam, znałam go wcześniej z opowiadań. Bo kończył to samo liceum, które i ja kończyłam, i to samo, w którym przed wojną byłam dyrektorką, słynne Liceum Krzemienieckie, do którego chodził, jak wiecie, sam Słowacki… – urwała.
Dziadkowie i wujkowie pokiwali głowami. Wiedzieli, kto to był Słowacki. Ja nie wiedziałem, ale zrozumiałem, że był kimś ważnym. I zaraz się dowiedziałem, jak bardzo był ważny i wielki.
– A sami rozumiecie, co to znaczy Liceum Krzemienieckie i Słowacki. Nie ma większego od niego poety. Wiem, wiem – szybko dodała – powiecie, że Mickiewicz. I ja was rozumiem. Ale nie wchodźmy w szczegóły. Dla mnie Słowacki jest największy. Mówcie, co chcecie, ale nikt nie ma takiego ducha jak Słowacki. A nam, Polsce, potrzeba dziś wielkiego ducha. Wielkiego! – podkreśliła, a mnie się zdawało, że ciocia Zuzia mówi o czymś, co mnie przerasta, o czymś niesamowitym, w mojej głowie wyrastały jakieś ogromne wielkoludy, potężne stwory jak z baśni i ten Słowacki był spośród nich największy, nawet większy od tego drugiego, jakiegoś Mickiewicza, największy i najbardziej nieprawdopodobny. Aż się wzdrygnąłem na widok tych wielkoludów.
– Ale mniejsza o to – rzuciła ciocia Zuzia. – Najważniejszy w tej historii jest kapitan Hawel, Tadeusz Hawel, absolwent naszego liceum i też poeta. Znam jego wiersze. Piękne i wielkie.
Zauważyłem, że u cioci Zuzi wszystko było wielkie, a nawet bardzo wielkie.
– Piękne i wielkie – podkreśliła. – Ale nie o wierszach mówię – kontynuowała – tylko o człowieku, o jego charakterze i duszy. Zresztą – wyprostowała się, wypięła pierś – przystojny był, elegancki, szarmancki – wyliczała, a ja znowu miałem kłopoty ze zrozumieniem tych jej dziwnych słów. Nie to, co dziadek Ignacy albo dziadek Piotr, czy nawet wujkowie. Mówili jasno, wyraźnie i zrozumiale. I od razu wszystko chwytałem. A ciocia Zuzia mówiła jakoś po pańsku. Wydawało mi się, że wszystko, co powie, od razu rośnie, rozrasta się i staje się ogromne, niedosiężne. Znowu usłyszałem jej głos:
– Tak, to był piękny mężczyzna – westchnęła. – Te jego wielkie, niebieskie, wręcz bławatkowe oczy, przybierające zielony odcień. Ten szlachetny, arystokratyczny orli nos. I to zdecydowane, śmiałe spojrzenie. Jakoś niepasujące do jego łagodnego charakteru. No i jasna cera i dumnie unoszące się nad czołem blond włosy. Taki był. Kapitan! – rzekła z mocą i zastygła, jakby chciała go jeszcze pełniejszego z pamięci przywołać. – I on nam przed tym chutorem, zanim wjechaliśmy na polną drogę, powiedział – ciągnęła – że damy Ukraińcom przykład, jak się należy w takich sytuacjach zachowywać. Skoro mamy z nimi współpracować, mówił, skoro mają być naszymi partnerami w walce, musimy sobie ufać, bo bez zaufania nic nie ma sensu. Tak nam mówił. Nic nie ma sensu. I to zrozumieliśmy. Powiedział, że do chutoru pojedzie tylko on, sam. Zresztą był ubrany po cywilnemu. I ja dopiero wtedy zrozumiałam, dlaczego nie miał na sobie munduru. Powiedział, że pojedzie sam. Ale myśmy zaprotestowali. Jak to sam? Nie znamy ludzi. Nie wiemy, jak się zachowają. Bez obstawy nie może jechać. Przecież po to jedzie z nami sześciu zdrowych, odważnych chłopców. Po to jesteśmy tu wszyscy, argumentowaliśmy. Ale on nie chciał słyszeć. Uparł się, że nie jest mu potrzebna żadna obstawa. To sprawa honorowa, powiedział. Pokażemy im na samym początku, czym jest dla nas honor. Honor to wielka rzecz, mówił, a ciocia to powtarzała: – Honor to wielka rzecz – a mnie znowu uderzyła ta wielkość. Wszystko musiało być wielkie. I znowu wszystko w moich oczach rosło. Już było takie jak Karpaty, Iwan Pop i Howerla. – Bo jeśli ludzie nie kierują się zaufaniem i honorem – mówił kapitan, a ciocia za nim – to czym mają się kierować? – Uniosła ramiona. – Taki był – zaakcentowała. A ja się zastanawiałem, dlaczego wciąż mówi, że był, a nie jest. Przecież wszystko się działo teraz, w lipcu, i mieliśmy nadal lipiec. A ciocia mówiła o lipcu, że był, było, byliśmy… To mnie uderzyło, ale przecież nie mogłem jej zapytać, bo byłem zwierzątkiem, psem. Nikt inny też nie zapytał. I ciocia kontynuowała opowieść. Tylko przerwał jej na moment wujek Tośko, jak wiadomo, niecierpliwy.