– Sam pojechał? Do takiej dziczy? – rzucił.
– Nie, nie sam – odparła ciocia Zuzia i wyjaśniła: – To było tak. Jak wam na początku powiedziałam, było nas dziesięcioro, czworo w cywilu, w tym ja, i sześciu żołnierzy z bronią. Kapitan Hawel kategorycznie stwierdził, że na rozmowy pojedzie sam, a ponieważ był dowódcą, tylko on mógł wydawać rozkazy. Jednak widział po naszych minach, że bardzo to nam nie odpowiada i zgodził się, że pojedzie z nim jeszcze furman i jego kolega, sierżant Kawecki, też bez munduru. I tak się stało. Jeszcze walczyłam, by zabrał mnie ze sobą. Kobiety łagodzą obyczaje, przekonywałam, ale on odparł, że kobiety padają jako pierwsze i zdecydowanie zabronił. Kazał nam ukryć się w lesie, na niedalekiej polance i czekać ze dwie, trzy godziny, a gdyby nie wracał, wtedy mieliśmy wejść do chutoru zbrojnie. „To nie może długo trwać”, powiedział. Potrząsnął teczką pełną dokumentów i dodał: „Wszystkie papiery przygotowane. Tylko podpisać”, uśmiechnął się, woźnica strzelił batem i ruszył.
– Bez broni? – upewnił się wujek Tośko.
– Tak, bez broni. Wyjął nawet przy nas pistolet i położył na kolanach najstarszego spośród nas stopniem, kaprala Bartka.
Wujek Tośko chwycił się za głowę.
– Czekaliśmy na nich godzinę, drugą, nic się nie działo – ze smutkiem w głosie mówiła ciocia, popatrując na wujka Tośka, który opuścił głowę, jakby wiedział, co się stanie. Wszyscy w napięciu, z uwagą wsłuchiwali się w słowa cioci. – Było już po południu, słońce przestało piec – opowiadała – siedzieliśmy pod dębami i zerkaliśmy w stronę ścieżki do chutoru, ale nikt nie nadjeżdżał. Gdy minęły trzy godziny, zaczęliśmy się martwić, ale poczekaliśmy jeszcze ze trzydzieści minut, bo chutor był oddzielony od nas zagajnikiem i by dojechać do niego krętą leśną ścieżką, trzeba było godziny. Obliczyliśmy, że najpóźniej za pół godziny kapitan Hawel powinien do nas wrócić. Kiedy nie było go i po półgodzinie, ruszyliśmy do chutoru. A wcześniej ustaliliśmy z dowódcą oddziałów AK na ziemi kowelskiej, by na czas naszej operacji jego chłopcy z daleka nad nami czuwali. Mieliśmy więc pewność, że gdzieś za naszymi plecami czai się odpowiedzialna i poważna siła. W przypadku kłopotów nadciągnie nam z pomocą. Znakiem alarmowym miała być podwójna raca rozświetlona nad lasem, a sygnałem zapasowym seria z karabinu maszynowego, który mieliśmy przy sobie. Jechaliśmy do chutoru pełni niepokoju. Chłopcy kilkakrotnie sprawdzali karabiny, automaty, pistolety, granaty i byli przygotowani na najgorsze. Gdy zobaczyliśmy chutor z daleka, panował w nim podejrzany spokój. Absolutna cisza, jakby nikogo tam nie było. To nas zastanowiło. Zatrzymaliśmy się na moment i naradzili, co robić. Przez kilka minut obserwowaliśmy zabudowania. Nic się tam nie ruszało. Żadne zwierzę nie dawało znaku życia. Żaden pies nie zaszczekał. Żaden kot nie miauknął. Nie dostrzegliśmy też naszego wozu ani koni. I wtedy dowódca grupy, kapral Bartek, wyjął dużą wojskową lornetkę z torby, nakierował na chutor i osłupiał. Nagle zbladł, spojrzał na nas z przerażeniem w oczach i wydusił:
– Zamordowali ich!
Kto? Gdzie? Jak? Kiedy? Nie mieściło się nam w głowach.
– Leżą tam ich ciała – wskazał ręką. Patrzyliśmy osłupiali. Jakże tak, po co, dlaczego? – cisnęły się pytania, ale uznałam, że dopóki nie dotrzemy na miejsce, nie będziemy w stanie niczego konkretnego się dowiedzieć. Powiedziałam to kapralowi. Ten wydał rozkaz, by chłopcy ustawili się w tyralierę, i powoli, kryjąc się, ruszyli w kierunku chutoru, a mnie polecił, bym się schowała za ich plecami, co mi nie odpowiadało. Poczułam się poniżona i odrzucona. Nie chciałam się na to zgodzić. Zażądałam karabinu i ruszyłam z nimi. W końcu przeszłam szkolenie. I też należałam do AK. Byliśmy coraz bliżej. Nawet bez lornetki widać było już dobrze zabudowania i coś jakby ciemne plamy na podwórku, jakby porozrzucane rzeczy. Posuwaliśmy się wolno, a kapral Bartek co jakiś czas stawał na palcach i wpatrywał się przez lornetkę w chutor. Wciąż nic się nie działo. Wciąż nikt nie wychodził z budynków. Nie ryknęła krowa. Nie zarżał koń.
– Albo się ukrywają i chcą nas zaskoczyć – uznał kapral – albo nikogo już tam nie ma. Pokiwał smutno głową i podał mi lornetkę. Spojrzałam przez nią na obejście i od razu natrafiłam na przerażający widok. Na środku chutoru leżały porozrywane ludzkie zwłoki, zapewne kapitana Hawla, a obok nich, po lewej i prawej stronie dwa krzyże z ciałami naszych żołnierzy. Zmroziło mnie. Ruszyliśmy biegiem. Z karabinami gotowymi do strzału. Ale nie musieliśmy strzelać. To, co zobaczyliśmy, przeszło nasze najgorsze oczekiwania. Na podwórku leżały szczątki kapitana. Ale w jakim stanie?! – ciocia chwyciła się za twarz. – W jakim stanie, Maniu – odsłoniła oczy i spojrzała na matkę. – Pojęcia nie macie, co oni z nimi zrobili! To nie dzicz, Tośku – popatrzyła na wujka Tośka. – To rasa morderców! Monstra w ludzkiej skórze! – szukała słów, które by oddały ogrom jej zaskoczenia. – W ich mózgach lęgnie się zagłada! – mówiła, zdruzgotana. – Do dzisiaj widzę patrzące na mnie z oderwanej głowy oczy kapitana – skarżyła się. – Niewinny, szlachetny człowiek. I co z nim zrobili?! Co zrobili?! – znowu chwyciła się za twarz i tarła policzki, a w jej oczach pojawiły się łzy. Zaczęła szlochać. Cała się trzęsła. Trzęsły się jej ramiona, ręce i ciało. Aż podbiegła do niej matka i ją przytuliła. Wszyscy siedzieli osłupiali. Nikt słowa nie mógł wydobyć. W końcu zabrakło jej łez. Przestała się trząść, opuściła głowę i zastygła. Matka wciąż ją podtrzymywała i szeptała: – Zuzia… Boże, daj nam moc, byśmy przetrwali ten ból. Ten ciężar ponad ludzkie siły. – Ciocia uścisnęła matkę, jakby jej dziękując za współczucie, pokiwała głową i powiedziała, panując już nad głosem: – Nie wiem, Maniu, jak to nazwać. Nie ma takich słów – powiedziała – które by oddały to, co zobaczyliśmy…
– Masz swój honor! – syknął złośliwie wujek Marian.
– I zaufanie! – cisnął wujek Tośko.
Ciocia Zuzia skinęła w ich stronę głową.
– Ale my postąpiliśmy jak ludzie… – powiedziała. – Oni… oni… – spojrzała po wystraszonych twarzach – oni… rozszarpali kapitana na kawałki. Nie zabili kulą. Nie zastrzelili. Zakatrupili go! – syknęła. – Rozumiecie?! – ogarnęła wzrokiem blade twarze. – Przywiązali go do koni i rozerwali na cztery kawałki. I tak leżał, rozszarpany, osobno ręce i nogi, osobno korpus… straszny widok, Maniu, straszny… wychodziły z niego wnętrzności – znowu chwyciła się za twarz i zapłakała, a matka ponownie ją objęła i przytuliła, szepcząc modlitwę.
Gdy minął płacz, dodała:
– Nie wystarczyło im rozerwać kapitana na kawałki. Po śmierci także się nad nim znęcali. Odrąbali mu siekierą głowę. I wbili w środek czaszki gwóźdź. A na tym gwoździu zawiesili kartkę: SMERT LACHAM! Chyba wiedzieli, że przyjedziemy do chutoru. Bo po co by mu tę kartkę przyczepiali?! Teczkę z dokumentami łajnem obsmarowali. Jakby specjalnie chcieli nas upokorzyć. To bydło straszne było – ciocia była rozżalona, rozgoryczona i bardzo blada. Rysy jej twarzy się zmieniły. Zgarbiła się, oczy miała szkliste i patrzyła w ziemię, nawet jakby poprzez ziemię.