Выбрать главу

Musiało minąć dobrych kilka chwil, zanim doszła do siebie.

Wytarła chusteczką twarz, oczy, usta i dokończyła opowieść.

– Pozostałych dwóch… – zawiesiła głos – ukrzyżowali. Ten czyn potwierdza domysł, że przygotowali się wcześniej. Drzewo było świeżo heblowane. Młotki, siekiery, gwoździe, widły leżały pod krzyżami. Specjalnie zostawili, byśmy widzieli. Krzyży nie wkopali w ziemię. Leżały po lewej i prawej stronie kapitana. Może się spieszyli? – zastanowiła się. – W każdym razie obaj mieli przybite ręce i nogi. I ciała pokłute widłami. Od dołu do góry. I też gwoździami przebite czaszki. Jakby się w tym specjalizowali. I kartki, tylko z innymi napisami: CHAJ ŻYWE UKRAINA! Na dodatek poobcinali im palce u rąk, nosy i uszy – wykrzywiła usta. – Ale nie wydłubali oczu, jakby kazali im patrzeć na tortury.

Trzęsły się jej ręce. Była blada i zmęczona. Zebrała jednak w sobie siły i dokończyła: – I uciekli boczną drogą, na drugą stronę lasu. Dopiero na miejscu zobaczyliśmy końskie ślady. Na oko było ich ze dwudziestu. A nasi… – kiwała się do przodu i do tyłu – …a nasi chłopcy leżeli martwi… musieli strasznie się męczyć… męka, Maniu, Męka Pańska – powiedziała i jakby się wystraszyła, ale zaraz powtórzyła: – Tak, to była Męka Pańska… Powtarza się, Maniu, w każdym czasie, w każdej epoce – spojrzała na krzyż. – Gdybyśmy wiedzieli – uniosła wzrok – gdybyśmy wiedzieli, nigdy nie puścilibyśmy ich samych… Nigdy…

Wiedźma rymnęła na kolana i zaintonowała:

Wieczne odpoczywanie

Za nią po kolei klękali ciotka Elza, matka, dziadkowie, wujenki, wujkowie, a na końcu padła na kolana ciocia Zuzia i śpiewnie recytowali:

Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie,

a światłość wiekuista niechaj im świeci.

Niech odpoczywają w pokoju.

Amen.

A gdy skończyli, matka zaczęła:

Pod Twoją obronę uciekamy się,

święta Boża Rodzicielko…

Wstali z kolan i usiedli. A ciocia Zuzia wytarła oczy i powiedziała:

– Nie wiedzieliśmy, co mamy robić, na szczęście kapral Bartek nie stracił rozumu i wydał rozkaz żołnierzom, by szczątki ofiar dokładnie zebrali i razem z postrzępionymi ubraniami położyli na wozie. Chłopcy poznosili kawałki i poukładali na rozłożonej płachcie, którą mieliśmy ze sobą. I ruszyliśmy w drogę powrotną. Wjechaliśmy do zagajnika i ledwie przebyliśmy kilka wiorst, usłyszeliśmy straszny ryk, a naprzeciwko nas wyrosła jak spod ziemi banda złożona gdzieś z dwudziestu ludzi uzbrojonych po zęby. „Już po nas”, pomyślałam. I choć mieliśmy broń gotową do strzału, kapral Bartek syknął, by nie strzelać: – Nie mamy szans. Wybiją nas jak kaczki – powiedział. I nagle chwyciły go torsje. Może spojrzał na wnętrzności kapitana. Może wpadł w popłoch. W każdym razie chwycił się za brzuch i zwymiotował. Był młody. Nie wytrzymał presji chwili. I wtedy krzyknęłam:

– Na ziemię! Race!

Zanim tamci się zorientowali, co się dzieje, już leżeliśmy na ziemi i kryliśmy się między drzewami. Konie się spłoszyły i skręciły w las, ale wóz zahaczył kołami o dwa stojące blisko siebie drzewa i zatrzymał się. Chłopcy wystrzelili racę. Widać było ją doskonale na niebie. Zmierzchało. Zaterkotał nasz karabin maszynowy. Tamci też padli na ziemię. I pruli po krzakach. Tylko kule świszczały. Nie spodziewali się chyba takiego obrotu sprawy. Ale po chwili wstali i ruszyli na nas tyralierą.

I wtedy stał się cud.

Od tyłu zaatakowali ich nasi z lasu. Z jednej strony waliliśmy my, z drugiej nadciągali z odsieczą żołnierze AK. Bandyci nie mieli żadnych szans. Padali jak muchy. Po kilku minutach strzały ucichły. Z lasu nadciągnął pięćdziesięcioosobowy oddział. Z bandy ukraińskiej została sieczka. Kilkunastu zabitych. Kilku musiało uciec. Gdy nasi podeszli, opowiedzieliśmy, co się stało. Dławili wściekłość. Pułkownik, który stał na czele oddziału, Józef Blaszka, zobaczył rozerwanego kapitana, a właściwie jego szczątki, i ryknął, by łapać niedobitków. Kilku żołnierzy rzuciło się za nimi w las. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy po chwili z innej części lasu wyłoniła się kolumna żołnierzy. Myśleliśmy, że to banderowcy. Na szczęście była to druga grupa akowców, która miała nam gwarantować bezpieczeństwo. Teraz już naprawdę odetchnęliśmy. I po krótkiej naradzie ruszyliśmy przed siebie, a z obu stron mieliśmy dobrą ochronę. Dogoniła nas też grupka tych, którzy rozprawili się z uciekinierami. Wiedli ze sobą dwóch jeńców. – Rozstrzelać psy! – krzyknął pułkownik, wciąż widząc szczątki kapitana Hawla. Ale nie pozwoliłam. – Pod sąd wojenny! – powiedziałam. Pułkownik ochłonął. Kazał tych dwu związać, dał do pilnowania kilku swoich. I ruszyliśmy.

– Szkoda! – wykrztusił Tośko. – Skurwysynów trzeba wytłuc jak gnidy.

– Nie, Tośku. Tak się nie robi. Od tego są sądy – spokojnie tłumaczyła ciocia Zuzia.

– Aż z nas kaszankę zrobią! – warknął wściekły wujek Tośko. Był gniewny, zaciskał pięści. Nie wytrzymał i bluzgnął: – Gardła bym chamom poprzecinał. Kurewskie nasienie.

Widać było, że i wujek Marian zrobiłby to samo. I wiedźma Honorata dławiła w sobie gniew i bunt, a jej oczy ciskały pioruny.

– Nie, kochani – łagodnie, jakby nie było wozu ze szczątkami kapitana, zwróciła się do obu wujków ciocia Zuzia. – Rozumiem wasz gniew. Ale jest coś ważniejszego niż zemsta.

– Co? – burknął wujek Tośko.

– Sumienie – odparła ciocia Zuzia i dokończyła opowieść, nie pozwalając już wracać do zemsty, choć obaj wujkowie zgrzytali zębami.

– No i dzięki chłopcom z lasu – mówiła – dotarliśmy z powrotem do Kowla. Ciała dwu ukrzyżowanych zabrały rodziny. A my zorganizowaliśmy uroczysty pogrzeb kapitana Hawla. Pochowaliśmy go na cmentarzu. Nieprzebrane masy ludzi nam towarzyszyły. Ksiądz biskup piękne kazanie wygłosił. I zdawało się, że najgorsze za nami. Następnego dnia jednak… – ciocia chwyciła się za pierś, a matka skoczyła do niej:

– Zuziu, co ci? Niedobrze? – rzuciła się do wiadra i podawała już zimną wodę. Ciocia napiła się, nabrała powietrza, odetchnęła, wciąż trzymając rękę na piersi.

– Lepiej? – spytała matka.

Ciocia głośno przełknęła ślinę i wyszeptała:

– Tego się nikt nie spodziewał...

– Czego? Co się stało, Zuziu? – nachyliła się ku niej ciotka Elza. – Czego się nikt nie spodziewał?

– Ktoś wykradł ciało – wypaliła.

– Jak to wykradł? Kto? Kiedy? Jak? Po co? – ze wszystkich stron leciały pytania.

– Żebym to wiedziała – ciocia rozłożyła ręce. I dodała: – Męka Pańska, Maniu – patrząc na matkę. – Odkopali grób i zabrali trumnę z kapitanem.

– Dlaczego? Po co? – wciąż nie rozumieli.

Ciocia długo nie odpowiadała, aż w końcu, pochylając się w stronę najstarszych, odrzekła:

– Bali się chyba, że ten grób stanie się miejscem wielkiego żalu. I ludzie zaczną się tam schodzić i rozpamiętywać. Bali się… pamięci – zakończyła.

To było jak uderzenie obuchem. Wbijali spojrzenie w ciocię Zuzię, jakby chcieli coś jeszcze wyciągnąć. I ciocia to wyczuła, bo powiedziała:

– Zgłosiliśmy na policji… – urwała, a na jej twarzy rysowało się zwątpienie. – Ale sami wiecie, kto dzisiaj rządzi na policji…

– Banderowcy! – syknął wujek Tośko.

– Nie mamy wyjścia, musimy czekać… – powiedziała. – Boją się pamięci… boją się… że zaczną się tam schodzić ludzie… Bo to męczennik… – dodała ciszej, jakby już tylko do siebie mówiąc. A potem dokończyła opowieść o tym, dokąd jedzie i dlaczego.

– Musiałam zdać na miejscu sprawozdanie – mówiła – co się stało w chutorze.

Powiedziałam komu trzeba z dowództwa AK, ale oni uznali, że pełną informację musi bezpośrednio uzyskać ode mnie polski rząd w Londynie. I nakazali mi, bym się tam zameldowała i osobiście opowiedziała, co naprawdę w lesie zaszło. I dlaczego nie udało się nakłonić UPA do wspólnej walki z Niemcami. Bo to sprawa międzynarodowa. Po to tam jadę – zdawała się kończyć. Ale coś sobie przypomniała i dodała: – Miał dwadzieścia osiem lat, znaczy kapitan Hawel. Był taki młody. Miał przed sobą przyszłość. I jako żołnierz, i jako poeta. Może wyrósłby z niego nowy Słowacki… Mickiewicz… Bo, jak wiecie, płodna jest nasza ziemia kresowa w talenty… płodna… Ale także w rzeki krwi – pokiwała głową. – Każde pokolenie niesie swoje ofiary… każde. A ja nie mogę się uwolnić od kapitana Hawla. Szkice naukowe pisał. Uniwersytet Warszawski skończył. Talent… ogromny talent… I zostawił rodzinę… piękną i młodziutką żonę. Pomagała mu, doradzała… – spojrzała w ciemne jak atrament niebo. Żadnej gwiazdki. Pełna ciemność. Wiedźma Honorata już wstawała. I ciotka Elza dawała do zrozumienia, że pora się pożegnać. Ale ciocia Zuzia miała jeszcze coś do powiedzenia. Zatrzymała się więc wiedźma Honorata. I przestała się kręcić ciotka Elza.

– Szliśmy przez spalone wsie – mówiła ciocia Zuzia. – Widzieliśmy koszmarne sceny – przymknęła oczy.

A ja już nie mogłem sobie wyobrazić bardziej koszmarnych rzeczy niż porozrywane przez konie ciało kapitana. I gwóźdź wbity w jego mózg. No i dwóch krzyży… Też mi się zebrało na wymioty. Gdy usłyszałem jeszcze, że mówi: – Na drzewach wisieli Polacy. Na hakach dzieci bez oczu. I kobiety rozszarpane, z kiszkami na drutach – tego już nie wytrzymałem. Zeskoczyłem jak kot z zapiecka. Aż ciocia Zuzia krzyknęła:

– Boże, i on to wszystko słyszał!

Ale ja już mknąłem do budy psa. I sam byłem psem. Skomliłem cichutko, przytulając się do drugiego psa.

Słyszałem, jak chatę opuszczali goście. W milczeniu, wolno, z pochylonymi głowami. Księżyc, który pokazał się na niebie, rozświetlił ścieżki. Słyszałem szuranie nogami. I ciężkie oddechy.

Na ganek wyszła też ciocia Zuzia i spytała ojca:

– Odwieziesz mnie, Janku, o świcie do Halicza?

A ojciec odrzekł:

– Odwiozę cię, Zuzia, odwiozę.

– I niech to wszystko zostanie między nami – dodała ciszej, patrząc w niebo.

Ojciec skinął głową.

Matka szukała mnie oczami w budzie psa, ale pewnie się wstydziła cioci Zuzi i nie zawołała, żebym wylazł.

Tuliłem się do psa i bałem się nocy.