To było jak uderzenie obuchem. Wbijali spojrzenie w ciocię Zuzię, jakby chcieli coś jeszcze wyciągnąć. I ciocia to wyczuła, bo powiedziała:
– Zgłosiliśmy na policji… – urwała, a na jej twarzy rysowało się zwątpienie. – Ale sami wiecie, kto dzisiaj rządzi na policji…
– Banderowcy! – syknął wujek Tośko.
– Nie mamy wyjścia, musimy czekać… – powiedziała. – Boją się pamięci… boją się… że zaczną się tam schodzić ludzie… Bo to męczennik… – dodała ciszej, jakby już tylko do siebie mówiąc. A potem dokończyła opowieść o tym, dokąd jedzie i dlaczego.
– Musiałam zdać na miejscu sprawozdanie – mówiła – co się stało w chutorze.
Powiedziałam komu trzeba z dowództwa AK, ale oni uznali, że pełną informację musi bezpośrednio uzyskać ode mnie polski rząd w Londynie. I nakazali mi, bym się tam zameldowała i osobiście opowiedziała, co naprawdę w lesie zaszło. I dlaczego nie udało się nakłonić UPA do wspólnej walki z Niemcami. Bo to sprawa międzynarodowa. Po to tam jadę – zdawała się kończyć. Ale coś sobie przypomniała i dodała: – Miał dwadzieścia osiem lat, znaczy kapitan Hawel. Był taki młody. Miał przed sobą przyszłość. I jako żołnierz, i jako poeta. Może wyrósłby z niego nowy Słowacki… Mickiewicz… Bo, jak wiecie, płodna jest nasza ziemia kresowa w talenty… płodna… Ale także w rzeki krwi – pokiwała głową. – Każde pokolenie niesie swoje ofiary… każde. A ja nie mogę się uwolnić od kapitana Hawla. Szkice naukowe pisał. Uniwersytet Warszawski skończył. Talent… ogromny talent… I zostawił rodzinę… piękną i młodziutką żonę. Pomagała mu, doradzała… – spojrzała w ciemne jak atrament niebo. Żadnej gwiazdki. Pełna ciemność. Wiedźma Honorata już wstawała. I ciotka Elza dawała do zrozumienia, że pora się pożegnać. Ale ciocia Zuzia miała jeszcze coś do powiedzenia. Zatrzymała się więc wiedźma Honorata. I przestała się kręcić ciotka Elza.
– Szliśmy przez spalone wsie – mówiła ciocia Zuzia. – Widzieliśmy koszmarne sceny – przymknęła oczy.
A ja już nie mogłem sobie wyobrazić bardziej koszmarnych rzeczy niż porozrywane przez konie ciało kapitana. I gwóźdź wbity w jego mózg. No i dwóch krzyży… Też mi się zebrało na wymioty. Gdy usłyszałem jeszcze, że mówi: – Na drzewach wisieli Polacy. Na hakach dzieci bez oczu. I kobiety rozszarpane, z kiszkami na drutach – tego już nie wytrzymałem. Zeskoczyłem jak kot z zapiecka. Aż ciocia Zuzia krzyknęła:
– Boże, i on to wszystko słyszał!
Ale ja już mknąłem do budy psa. I sam byłem psem. Skomliłem cichutko, przytulając się do drugiego psa.
Słyszałem, jak chatę opuszczali goście. W milczeniu, wolno, z pochylonymi głowami. Księżyc, który pokazał się na niebie, rozświetlił ścieżki. Słyszałem szuranie nogami. I ciężkie oddechy.
Na ganek wyszła też ciocia Zuzia i spytała ojca:
– Odwieziesz mnie, Janku, o świcie do Halicza?
A ojciec odrzekł:
– Odwiozę cię, Zuzia, odwiozę.
– I niech to wszystko zostanie między nami – dodała ciszej, patrząc w niebo.
Ojciec skinął głową.
Matka szukała mnie oczami w budzie psa, ale pewnie się wstydziła cioci Zuzi i nie zawołała, żebym wylazł.
Tuliłem się do psa i bałem się nocy.
Przerwane wesele
Tej wiosny, 1944 roku, Cyganie nie przejechali dostojnie i godnie jak zawsze przez naszą wieś. Tylko pospiesznie, jakby przed czymś uciekali. Przemknęli jak burza i zniknęli w gęstwinie drzew. Nie widzieliśmy długiej kawalkady wozów ani wielkiej kolumny egzotycznych postaci, tylko ubogi, skromny pojedynczy zaprzęg, bez bliższych i dalszych krewnych. Nie wysypywały się z niego jak z ula chmary dzieci, na koźle siedział stary, wąsaty Cygan ze złotym zębem, zamyślony i przygarbiony, a przez małe okienka wyglądało zaledwie kilka twarzy.
Wieczorem znowu zebrała się Rada Starszych i usiłowała dociec, co się z Cyganami stało, że tabor był tak nieliczny. Wujek Marian chciał już opowiadać, jak on to widzi, gdy za oknem zagrzmiało, jakby niebo pękło, choć nie było burzy ani piorunów. Wszyscy zastygli. Wujek Marian spojrzał w okno, uniósł głowę i długo wpatrywał się w chmury, robiąc z dłoni daszek. Grzmot się powtórzył.
– Chmara samolotów przeleciała nad wsią – powiedział. Przykleił twarz do szyby i dodał: – Jakby armaty zagrały.
Matka się przeżegnała. Dziadek Ignacy jednak zignorował tę wiadomość.
– Albo to pierwszy raz latają nad nami samoloty – lekceważąco machnął ręką.
– Ale żeby tak dużo? I ten huk? – wujek Marian wyraźnie był zaskoczony.
Zajął z powrotem swoje miejsce i zamyślił się. Matka pobladła i niemo poruszała ustami. Musiała się modlić. Nikt inny jednak już do samolotów nie wracał. Ale w chacie coś się zmieniło. Coś siadło. Gwiazdy wyszły na niebo. Księżyc w całej okazałości wysunął się zza drzew i gapił się w nasze okno, rozświetlając wnętrze, jakby chciał powiedzieć coś ważnego. Zdawało się, że nic już nie zmieni tego wieczoru, gdy raptem do chaty wpadła wiedźma Honorata, a po niej ciotka Elza i zaczęło się.
– Już wiecie?! – nie mogąc złapać tchu, rzuciła wiedźma.
Po takim wstępie musiał nastąpić koniec opowieści o Cyganach. I nastąpił. A ja zadrżałem. Trząsłem się jak osika. Skuliłem się i patrzyłem wystraszonymi oczami na okutaną w szmaty wiedźmę i przerażoną twarz ciotki Elzy. Wiedziałem, że zacznie się coś strasznego.
– Nie wiecie? – dziwiła się zdyszana wiedźma.
A ciotka Elza kryła się za jej plecami. Wciąż stały.
Nikt się nie odezwał. Byli jak otumanieni.
I wtedy dziadek Ignacy wolno wychrypiał:
– Siadajcie.
Ale one nawet siadać nie chciały.
– Gdzie tu siadać, jak takie nieszczęście?! – fuknęła ciotka Elza.
– Jakie nieszczęście? Mówcie! – ponaglił dziadek Piotr.
Wujek Marian wpatrywał się w kobiety jak w mary. Patrzył na nie i przecierał oczy.
– Nie ma już Cyganów – wyrzuciła z siebie wiedźma.
– Jak to nie ma?! – skoczył na nią wujek Tośko. – Cyganów nie ma?! Co ty za brednie, Honorata, pleciesz? – Był zły. – Jak może nie być Cyganów?! – Niemal się obraził.
– Nie ma! – sucho potwierdziła ciotka Elza.
I wtedy wiedźma Honorata, chodząc z kąta w kąt, jęła opowiadać:
– Cyganie rozbili obóz w naszym lesie, trzy wiorsty za wsią – spojrzała w okno. – Było ich ośmioro, znaczy Cyganów – mówiła, a nikt nie miał już odwagi, by jej przerwać – stary Cygan, jego żona, troje malutkich dzieci – wyliczała – i starszy od nich chłopak, miał z jedenaście, dwanaście lat, oraz panna młoda i pan młody. Przyjechali wcześniej, by przygotować wesele. Wybrali polankę. Wznieśli okazały namiot. Zdjęli z wozu niezbędne produkty, chleb, kiełbasę, wodę, naczynia. Nie zabrakło świniaka i kilkunastu skradzionych kur. Wykopali dołek, obłożyli go kamieniami, nałożyli do środka drewna i podpalili, buchnęły płomienie i rozległ się trzask płonących gałęzi. Zaczęli smażyć, piec i gotować. Dokoła rozścielili duże białe prześcieradła dla gości, którzy się na nich mieli rozsiąść i spożywać posiłek. Więc to wszystko szykowali. Młodzi się nawet trochę droczyli, bawili się, żartowali. W pewnym momencie panna młoda, uciekając przed swoim wybrańcem, zaśpiewała mu ukraińską weselną piosenkę:
Ty hadajesz gełewaczu
szczo za tobą płaczu,