ja se szcze riczok pohulaju
taj tebe ne utraczu.
Młodzieniec gonił za nią i udawał bardzo złego i zazdrosnego. I tak to trwało do południa. A gdy minęła dwunasta, poczęli wypatrywać taboru, który miał nadjechać.
– To dlatego tylko jeden wóz rano przemknął przez wieś – zrozumiał wujek Marian. A dwaj dziadkowie skinęli głowami. Wyjaśniła się zagadka tej samotnej jazdy. Ale ojciec z matką i tak wydawali się zagubieni i czegoś niepewni. Wiedźma opowiadała:
– Dzieci były szczęśliwe, biegały wokół ogniska, skakały, radowały się. Było wesoło, dzień pogodny, jak wiecie, słoneczny, z lekkim wiaterkiem, który owiewał im twarze. Stary Cygan tylko gładził wąsy i zadowolony, że tak szybko uporali się z przygotowaniem wesela, chodził po polance i pogwizdywał. Pan młody odciął piłą kawał grubego konara i uszykował kilka pniaków, na których usiedli. A chłopak, który miał z jedenaście lat, zobaczył wiewiórki i pogonił za nimi leśną ścieżką, wlazł na drzewo, znalazł między gałęziami duże wygodne wgłębienie, jakby kołyskę, położył się w niej i… zasnął. Niedaleko płynął strumyk… słychać było pluskanie ryb i śpiew ptaków… wypisz, wymaluj czas na wesele – wiedźma przez chwilę się nie odzywała.
– I wtedy napadli! – rzuciła.
Zanim rozległy się pytania, kto, jak i dlaczego, już odpowiadała:
– Bandyci kompletnie zaskoczyli cygański obóz – mówiła. – Runęli z kilku stron naraz. A było ich ze dwudziestu. Z siekierami, nożami, widłami i kosami na ramionach. Tylko dowódca w szarej marynarce, w czapce z tryzubem na głowie, z pistoletem w ręku, nie trzymał siekiery ani wideł. Ryknął na cały głos, by wszyscy się położyli. Dzieci były przerażone. Nie wiedziały, co się dzieje. Przylgnęły do rodziców, krzyczały, płakały i drżały ze strachu. W ruch poszły pięści, buty, posypały się ciężkie uderzenia w głowy. Cyganie padli, a nad nimi stali już silni, zarośnięci mężczyźni z butami na ich karkach, z lasu zaś nadciągali następni. Niektórzy z nich byli bardzo młodzi, kilkunastoletni chłopcy, ze sznurami w rękach. Cyganów błyskawicznie powiązali. Dzieci jeszcze pojękiwały, płakały i skomliły jak szczenięta, ale szybko przestały, bo mężczyźni zagrozili starszym, że jak ich nie uspokoją, natychmiast zastaną zarąbane. Toteż dzieci ucichły. A bandyci rozpoczęli ucztę. Rzucili się do naczyń pełnych mięsa, kiełbas, pieczonych kur i całej baterii wódek, żarli i żłopali bez umiaru. A gdy już byli najedzeni i podpici – mówiła wiedźma, a ja coraz bardziej cofałem się w głąb zapiecka, choć już nie bardzo miałem gdzie i wciskałem się w ścianę – dowódca dał rozkaz, by zajęli się panną młodą. Wtedy kilku z nich chwyciło ją za nogi, pociągnęło w krzaki, rozplątało wiązadła i poczęło gwałcić.
Matka zagryzła wargi, a ojciec trzymał ją za ramię.
– Po chwili dołączyli do nich pozostali – dodała wiedźma.
– Tylko dowódca stał z boku i z krzywym uśmiechem pomrukiwał: „Harni chłopci” – włączyła się ciotka Elza. – Zachęcał także najmłodszych – mówiła – by sobie poużywali. Mając pozwolenie, banda szczeniaków rzuciła się na dziewczynę i po kolei ją gwałciła, a ona ostatkiem sił pojękiwała.
– Pan młody był spętany i wył z gniewu – opowiadała dalej wiedźma – podrywał się z ziemi i rzucał na boki, ale znów padał i z rozpaczy gryzł trawę i własne ciało, ryczał jak zranione zwierzę, tarzał się po polanie i wierzgał, aż ogłuszony obuchem siekiery, padł i długo leżał jak martwy.
– A Cyganie… ojciec rodziny… nie mogli jej bronić? – cicho spytała matka.
– Jak, Mario, mogli?! – odparła wiedźma, wpatrując się w matkę.
– Przecież wszyscy byli spętani, powiązani sznurami, nawet dzieci – dodała ciotka. – Skręcali się z bólu, byli przerażeni, wyrywali się z pęt, gryźli sznury, ale nie mogli nic zrobić.
Zrobiła się okropna cisza. Słyszałem tylko stłumione oddechy.
– Ale to nie koniec – rzuciła ciotka Elza i spojrzała na wiedźmę.
– Tak, to nie był jeszcze koniec z panną młodą. Dopiero początek – opowiadała wiedźma. A mnie skóra ścierpła. – Dowódca skinął na jednego z chłopców – mówiła – burknął „Teper ty, Iwan, pokaży jaki z tebe Ukrainec” i kazał podpalić pannie młodej włosy.
Matka syknęła. Dziadkowie pozamykali oczy.
– Chłopiec natychmiast spełnił rozkaz – mówiła wiedźma. – Wziął gałązkę, wetknął w ogień, a kiedy gałązka zapłonęła, podszedł do skulonej Cyganki i przyłożył płomień do jej głowy. Włosy buchnęły ogniem, panna młoda kilka razy podskoczyła, machając rękami, a potem jeszcze bardziej się skurczyła i łkała. Stary Cygan zacisnął zęby. Stara Cyganka krzyknęła, ale kopnięta butem w głowę, zamilkła. Płomienie objęły twarz, ubranie i całe ciało dziewczyny, która ostatkiem sił zerwała się na nogi i jak pochodnia goniła po polanie, a bandyci krzyczeli, klaskali, jakby byli w cyrku, chlustali na nią wódką, płomienie na nowo buchały, a jej palone ciało syczało i skwierczało, aż w końcu padła pod drzewem i konwulsyjnie kopała ziemię. Wciąż żyła. Wtedy wylali na nią butelkę spirytusu i w płomieniach skonała. Jej przeżarte ogniem ciało, wielka spieczona rana, leżało pod drzewem – wiedźma westchnęła, a ja już wiedziałem, co znaczy to westchnienie.
– „Teper ty bohatyr!”, z uznaniem zwrócił się dowódca do chłopca, który podpalił włosy – mówiła już ciotka Elza. – Klepnął go po plecach i wydał rozkaz pozostałym młodym, prawie dzieciakom, by zwęglonego trupa wrzucili do pobliskiego stawu. Natychmiast posłuchali i wrzucili Cygankę do wody. „Dobra robota”, powiedział herszt i poklepał ich po plecach. „Zdaliście pierwszy egzamin”, oblizał się. „Ale przyjdzie następny, trudniejszy”, dodał. „Sława Ukrainie!”, odkrzyknęli piskliwymi głosami.
– W tym samym czasie – znowu włączyła się wiedźma Honorata – chłopak, który spał nieopodal na rozłożystym dębie, obudził się i z góry zobaczył, co się dzieje. Nie miał żadnych szans, by uciec, bo w pobliżu kręcili się napastnicy. Leżał struchlały ze strachu. Bał się nawet ruszyć, by nie trzasnęły gałęzie i nie zdradziły jego kryjówki.
– Gdy tamci już nażarli się i nachlali – pociągnęła ciotka Elza – dowódca kazał im przynieść łopaty, rozluźnić więzy staremu Cyganowi i jego żonie i pilnować, by wykopali doły. I gieroje, chwiejąc się na nogach, rozluźnili obojgu pęta i stali nad nim, gdy tamci zgarbieni kopali. A gdy się na moment odwracali, dowódca wymierzał w nich lufę pistoletu i Cyganie kopali dalej. Jak wykopali te dwa doły, dowódca kazał kopać następne i każdy z nich był inny. Jedne głębsze, drugie płytsze, a wszystkiego pilnował zastępca dowódcy, niejaki Jewhen, który z siekierą na ramieniu stał nad kopiącymi i dbał o porządek. Kiedy już doły były gotowe, dowódca kazał na powrót związać starych Cyganów i rzucić ich na ziemię.
– Wtedy odzyskał przytomność pan młody – mówiła już wiedźma. – A oni jak gdyby na to tylko czekali. Dostrzegli, że młody Cygan z obłędem w oczach rozgląda się dokoła, jakby nic nie rozumiejąc. Dowódca ryknął: „Zabrać go!”. Rzucił się do młodego Jewhen i skinął na innych, by przenieśli go w pobliże pieńka, na którym wcześniej siedział stary Cygan. Gdy się tam znalazł, wciąż półprzytomny i zagubiony, Jewhen wezwał dwu chłopców, którzy stali obok niego, delikatnego i chudego blondynka oraz tęgiego byczka, który wyglądał na młodego mężczyznę, a miał dopiero z szesnaście lat. Nakazał im, by wzięli siekiery. Kilku starszych przybiło ofierze gwoździami dłonie do pieńków. Cygan zawył z bólu. Wciąż był oszołomiony. Podrzucał głową i podskakiwał, lecz wkrótce się uspokoił. I wtedy, na znak Jewhena, drobny blondynek z siekierą w ręku stanął nad nim i jednym cięciem odrąbał mu dłoń. Krew trysnęła, Cygan ryknął z bólu, a zadowolony dowódca skinął głową i pochwalił młodzieńca: