Выбрать главу

Nie, drogi panie, to nie mogło być tej wiosny, bo jak sam pan ustalił, zebranie miało miejsce jesienią. A po drugie, też bym o tym coś wiedział, bo również od wiosny 1944 roku pełniłem wysokie funkcje we władzach powiatowych. Byłem odpowiedzialny z ramienia komunistycznej partii za NKWD. I każda tego typu informacja do mnie docierała, a szczególnie o tajnych zebraniach. Nie odbyło się więc to zebranie ani do 22 czerwca 1941 roku, ani po 30 marca 1944. W obu wypadkach wiedziałbym o nim, drogi panie. Dalej musi pan szukać sam. Do widzenia panu.

I w taki oto sposób wykluczyłem kawał czasu. Nie było tego zebrania ani w trzydziestym dziewiątym, ani w czterdziestym, ani nawet w czterdziestym pierwszym. Potwierdzili tę wersję po kolei: Karolina Wilga, Stary Hucuł, Wiejski Garbus, Kulawa Zośka, Ślepy Franio oraz Stary Cep, który się trochę wahał, podobnie jak Brodaty Konar, ale w końcu obaj też uznali, że zebranie to mogło się odbyć tylko między 22 czerwca 1941 roku a 30 marca 1944. Czyli miałem do czynienia z trzema latami: 1942, 1943, 1944. To wyraźnie zawężało horyzont zdarzeń.

W tym momencie opowieść się rwie, pęka, idzie skokowo, jakimiś meandrami, wąskimi ścieżkami, nagłymi zrywami i zastojami. Wydaje się, że nie może się już złożyć. A jednak prowadzi do jakiegoś celu. Bo wszystko musi się jakoś skończyć. Jedni bohaterowie wycofują się, nagle znikają, inni na moment pojawiają się i jak mgła rozpływają na naszych oczach. Lecz jeszcze inni towarzyszą nam dalej. I historia się rozwija, do czegoś zmierza. Pojawiają się sprzeczne dane, skomplikowane informacje, liczby, daty, fakty, domysły, niepasujące do siebie kawałki, jednak w ostateczności wszystko zmierza w dobrym kierunku, jakoś się składa.

Przeszukałem najrozmaitsze biblioteki, archiwa, dokumenty, znajdujące się w Polsce i za granicą, doniesienia agentów i też nic nowego i ważnego nie znalazłem. I to mnie zaskoczyło. Wprawdzie istnieją jeszcze ściśle tajne i zastrzeżone akta, do których nie mam dostępu, ale już badania w aktach jawnych niczego nie potwierdziły ani niczemu nie zaprzeczyły. Słowem, zabrakło w nich informacji. Choć to dziwne. Taki przypadek nie został w historii odnotowany. Musimy to nadrobić.

Pozostali świadkowie.

Wprawdzie w jednym z dokumentów znalazłem wzmiankę, że w Hnilczu odbyło się zebranie. I padła wtedy po raz pierwszy nazwa mojej wsi, lecz poświęcone ono było zakładaniu kołchozu i dotyczyło 1940 roku, a dokładniej mówiąc, kwietnia tego roku, kiedy zjawiły się na zebraniu władze powiatowe i agitowały chłopów do kołchozu. Na tym zebraniu był też mój stryj, Józef Srokowski, który zadał pytanie, dlaczego ma oddawać własną krwawicę, tak się wyraził i tak zostało to zaprotokołowane, na którą pracowały pokolenia, skoro nie ma żadnej pewności, co przyniesie kołchoz. A poza tym słyszał od rodziny za wschodnią granicą i wie na pewno, że kołchozy to same nieszczęścia, ludzie nie chcą w nich pracować, bo to nie jest ich własność, a cenią tylko to, co własne, dlatego nie ma zamiaru do kołchozu wstępować. I ta informacja znalazła się w notatce. Stryj potem zniknął i wszelki ślad po nim zaginął. Tak samo jak po tym naszym Kresowianinie, który rozpoznał rezuna. A jego ziemię przejął kołchoz. Kiedy spytałem Birkę, czy wie, co się stało z moim stryjem, odrzekł, że nic nie wie, ale nie chciał mi patrzeć w oczy.

Nie wyciągam z tego daleko idących wniosków. Jednak odnotowuję ten fakt dla historii. Zakończmy jednak ten wątek. I idźmy dalej.

O zebraniu dość dużo wie Halina Jagła, ale tylko z drugiej ręki. Słyszała o nim od swojej matki, która już nie żyje, Jadzi Kłak. I twierdzi, że ta wiadomość od matki jest bardzo prawdopodobna. Wiele rzeczy się w niej zgadza. Wiele się tłumaczy. Jadzia Kłak opowiedziała o zebraniu rodzinie. Pewnego dnia pod wieczór, gdy zmierzchało, a było to jesienią, bodajże 1942 roku, znalazła się przypadkowo koło ruskiej biblioteki. Ale w tym miejscu pojawiają się wątpliwości, czy na pewno to był rok 1942, a nie np. 1943, który wedle mnie jest bardziej prawdopodobny. Dlaczego bardziej prawdopodobny, później wyjaśnię. W każdym razie tak powiadała. Przechodziła tamtędy do swojego wujka, Karola Bobika. Okna biblioteki były od tyłu otwarte, a tędy właśnie szła. I usłyszała głos Korpaka, swojego sąsiada, który głośno mówił, a nawet wydawało się jej, że krzyczał, że w Hnilczu od wieków ludzie ze sobą w zgodzie żyli i będzie teraz trudno przekonać ukraińskich chłopów, by gremialnie mordowali swoich sąsiadów. I to ją zmroziło. Była w szoku. Dech jej w piersiach zaparło. Podkradła się do krzaków, które rosły pod oknami, i zaczęła podsłuchiwać.

Korpak, Witalij Korpak, bo tak brzmiało jego imię i nazwisko, wyraźnie poruszony, przemawiał z sercem, szczerze i niemal prosząc, by tego w Hnilczu nie robili. Zorientowała się po jego mowie, że wcześniej ktoś musiał zaproponować, by wszystkich Polaków we wsi wyrżnąć w pień. A on się na to nie godził. Czekała, czy jej podejrzenia się sprawdzą. A to był już czas, kiedy mordy przesuwały się z Wołynia i zagarniały północne rejony województwa tarnopolskiego, powiaty Radziechów, Brody i Złoczów. Już banderowcy nie na pojedyncze gospodarstwa napadali, nie pojedynczych ludzi mordowali, tylko atakowali całe wioski i jedną po drugiej wycinali. Wprawdzie apogeum zbrodni nastąpiło dopiero kilka miesięcy później, na wiosnę 1944 roku, ale już jesienią roku 1943 padały ofiarami rzezi niektóre wioski na pograniczu obu województw, nie mówiąc o pojedynczych przypadkach, których było bez liku. I już co dnia rodziny znajdowały swoich bliskich martwych na polu, w lesie, wrzuconych do studni, zarżniętych w stodole, utopionych w stawie, powieszonych na drzewie lub zabitych przy pasieniu bydła. Ofiarami padali mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci.

Już wiedzieliśmy o śmierci Stasia, którego zwłoki przywieźli chłopi ze stawu pod lasem. Wiedzieliśmy o zamordowaniu księdza w drugiej parafii. I Jadzia Kłak musiała już o tym wszystkim też wiedzieć. Bo wszyscy wiedzieli. Dlatego zapewne było to później niż w 1942 roku. Mordy stały się czymś powszednim. Nadstawiła uszu i podekscytowana słuchała. A jej córka, Halina Jagła, wszystko mi powtórzyła, słowo w słowo. A wyglądało to tak.

Kiedy Korpak skończył swoje wystąpienie, zabrał głos jakiś mężczyzna, którego po głosie nie poznała. Wydawał się jej obcy. Musiał pochodzić z innej wsi albo z powiatu. Przystąpił od razu do ostrego ataku na Korpaka. Oznajmił, że Korpak jest wrogiem wolnej, samostijnej, jak się wyraził, Ukrainy i sieje złą propagandę. Przeszkadza rozwojowi wielkiego wyzwoleńczego ruchu narodowego. I też zaczął krzyczeć. Że z takimi jak Korpak podziemna władza bojowa się rozliczy. Widocznie Korpak się przestraszył, bo jeszcze raz poprosił o głos i powiedział, że został źle zrozumiany. On chce, tak samo jak wszyscy, wolnej, samostijnej Ukrainy i nie poskąpi krwi, by ją zdobyć, ale dlaczego należy mordować sąsiadów, tego nie rozumie. Jest wiernym synem cerkwi i wierzy w Boga. A Bóg nie zezwala mordować bliźniego swego.

I wtedy poparł go Wasyl Chwat. Powiedział wprost, że on nie podniesie ręki na żadnego Polaka. Jego brat ożenił się z Polką. Jego siostra wyszła za Ormianina i on pyta, czy ma zabić żonę brata i męża siostry, bo tak by wynikało z wypowiedzi gościa.

Jadzia Kłak już wiedziała, że ten, co nawoływał do mordowania Polaków, pochodził z innej miejscowości. Był gościem. I gość znowu wystąpił i odpowiedział na pytanie, ostro i jednoznacznie. Każdy Polak to wróg, grzmiał. Brat, swat czy chwat, ironizował, Ormianin albo Żyd musi zginąć. Ta ziemia jest ziemią Ukraińców, krzyczał. To wasza ziemia. Musimy tej ziemi mieć jak najwięcej. Musimy być silni i bogaci. By powstała wolna Ukraina. Musimy mieć swoje domy, wioski, miasta. Musimy mieć fabryki, huty i kopalnie. Cały ten kraj musimy mieć jako nasz własny kraj, wołał. I ciągle to: musimy, musimy. Jakby bez tego słowa nie mógł się obejść.