Ale chyba nie zrozumieli, bo po jego krzyku nie bardzo się przestraszyli i wystąpiło kilku innych chłopów. Spokojnie, ale pewnie i rzeczowo oznajmili, że zrobią dla Ukrainy wszystko, majątek oddadzą, życie, swoich synów do wojska oddadzą, wszystko, czego tylko Ukraina od nich zażąda, ale mordować Polaków nie będą. Bo znają ich od lat. Znali ich dziadowie i pradziadowie. Razem pracowali. Razem cierpieli biedę, głód, nędze, choroby, zarazy, wywózki, morowe powietrze. Polacy im pomagali. A oni Polakom. Wielu z nich ma polskie żony. A wiele ukraińskich kobiet ma polskich mężów. Wspólnie gospodarzą. Wspólnie wychowują dzieci. Dzieci chodzą i do cerkwi, i do kościoła. Gdzie kto chce. Nikt nikomu nie wadzi. Odwiedzają się na święta. Razem śpiewają polskie i ukraińskie piosenki. Razem tańczą i bawią się w Domu Ludowym. Razem chodzą do szkoły. I idą na grzyby. I na ryby. Dlaczego mają więc podrzynać sobie gardła? Tak mówili Josef Bidak, Andrej Kołysnyk, Wołodymyr Kuźniak, bo Jadzia Kłak rozpoznała ich głosy. Każdy z nich potwierdził, że chce wolnej Ukrainy, lecz Polaków mordować nie będzie. Bo jak sobie to wyobrażasz, mówił obrazowo Kuźniak do tego obcego. Mam przyjść do swojej żony, wziąć nóż i na oczach dzieci poderżnąć jej gardło? Będę wtedy lepszym Ukraińcem? Mądrzejszym? Sprawiedliwszym? – rzucał pytania. – Będę bohaterem? – I dodał: – Człowieku, opamiętaj się! – Nawet krzyknął do obcego: – Nawołujesz do bratniej rzezi! – Tamten był wściekły. Warczał. I to jego warczenie było słychać.
A potem zrobiła się cisza. Straszna cisza.
Któryś podszedł do okna i szerzej je otworzył.
Nikt się nie odzywał.
Milczenie trwało długo.
Jadzia Kłak pomyślała, że zarządzili jakąś przerwę, więc chyłkiem się wycofała, a potem wszystko, co słyszała, opowiedziała rodzinie.
Słyszała też jej opowieść Halina Jagła, jej córka, która miała wtedy piętnaście lat.
Ale brakuje nam tutaj czegoś. Mamy kilka luk.
Jagła twierdzi, że było to jesienią 1942 roku. Ale nie ma na to żadnego dowodu. Nie ma żadnej pewności, czy dobrze zapamiętała opowieść matki.
Od tamtego czasu minęło siedemdziesiąt lat.
Matka Jagły mogła coś przekręcić, czegoś nie dopowiedzieć. Jej relacja jest bardzo ważna. Bo wnosi konkretne fakty, słowa, oddaje atmosferę. Mówi, że nie było to zebranie proste ani łatwe. Było na nim wiele sporów, spięć i konfliktów. Główna luka jest jednak taka: Czy na pewno to było jesienią? I czy na pewno 1942 roku? Wiele rzeczy wskazuje na to, że było to kiedy indziej. W innym czasie. I w innym miejscu. Może w szkole, jak twierdzą pozostali świadkowie.
Stary Burak, Henio Burak, który lubił wędrować sobie po świecie, twierdzi, że gdy wracał do domu, usłyszał głośne rozmowy dobiegające ze szkoły. Podszedł tam i zesztywniał. Usłyszał, jak obcy głos nawoływał do mordowania sąsiadów. – Co do nogi mają zniknąć wszyscy Polacy! – wołał. – To rozkaz naszego dowództwa. Rozkaz UPA. A wiecie, co to znaczy UPA! – Rozległy się szmery, potakiwania, wyrazy uznania. – No właśnie – warczał. – Z UPA lepiej nie zadzierać. Nasze ręce sięgają daleko. – I w tym momencie musiał wyjąć jakiś papier, bo powiedział, że przeczyta im dokument dowódcy podziemnej armii na ten okręg i wymienił nawet jego nazwisko, ale Burak nie zapamiętał. Tylko usłyszał, że w tym dokumencie, a właściwie w rozkazie, dowódca podziemnej armii polecał, wręcz zobowiązywał, jak wynikało z pisma, by wyciąć wszystkich Polaków, spalić ich domy, a nawet drzewa w pobliżu rosnące, by żaden ślad po Polsce nie został. – Rozumiecie? – wołał.
Znowu go nie rozumieli. Bo dopytywali.
– Dlaczego mamy mordować naszych Polaków? – odezwał się Siergiej Jastrząb, porządny Ukrainiec, bogaty, posiadający dwadzieścia morgów pola, sklep, wielką pasiekę, radio, a nawet dwa rowery w domu, co było wtedy rzadkością. Zawsze bryczką do cerkwi jeździł. Sforę psów rasowych trzymał. Z popem się zadawał. Szkoły ważne pokończył. Dyplomy na ścianach wieszał. Książki mądre czytał. Słowem, panem był. I to on zadał to pytanie: – Dlaczego mamy mordować naszych Polaków, kobiety, dzieci?
Ten obcy się wściekł. Wydarł się na niego, wyzywając od zdrajców, złodziei, tchórzy i podłych gówniarzy, którzy nie rozumieją, czym jest wolna Ukraina. A wolna Ukraina to obowiązek i mus. To konieczność i rozkaz. I taki buntownik, tak powiedział, taki buntownik jak ty, Sergiej, nazwał go po imieniu, nie będzie mi podskakiwał. Bo kto mnie podskakuje, wolnej Ukrainie podskakuje! – grzmiał.
Musiało to Jastrzębia zaboleć, bo ryknął na całą salę, że żaden chłystek nie będzie mu rozkazywał. Jemu, wielkiemu gospodarzowi, który od dawna wspiera wolną Ukrainę, ale Polaków mordować nie będzie. I poszło na noże. Gniew wziął górę. Kłócili się przez pół godziny. Ten obcy groził, szantażował, wpadał w furię, wił się w szale, bo widać go było z tych krzaków, w których stary Burak stał i podsłuchiwał. Widział, jak ten obcy, jakiś młodzian, kędzierzawy, ryży i czupurny, z loczkiem na czole, rwał na piersi koszulę, bo było gorąco, pot wycierał z twarzy i strasznie wrzeszczał na Jastrzębia, aż musieli krzyknąć na niego inni, by się tutaj tak nie rządził, bo nie jest u siebie, tu oni rządzą. I wtedy usłyszał Burak głosy Josefa Bidaka, Andreja Kołysnyka, Wołodymyra Kuźniaka i innych, dobrze mu znanych, którzy postawili się obcemu i powiedzieli, że oni są tu gospodarzami i będzie tak, jak oni ustalą. Nikt niczego nie będzie im dyktował.
I to by się mniej więcej zgadzało z tym, co słyszała Jadzia Kłak. Tylko prawdopodobnie w innym nieco czasie. Najpierw ona, a potem Burak, albo odwrotnie, najpierw Burak, a potem ona. Oboje zapamiętali podobne głosy. I oboje mówili o otwartym oknie. Tylko że Burak twierdził, iż było to na jesieni 1943 roku. A Kłak, że jesienią 1942, bo było ciepło. To oboje pamiętają. Dla obojga było ciepło. Tylko różne podają czasy. I różne miejsca. Kłak bibliotekę, a Burak szkołę. Przypuśćmy, że to problem pamięci. Jedni zapamiętali lepiej, inni gorzej. Ale najważniejsze fakty potwierdzają i Kłak, i Burak. Oboje słyszeli, że nasi Ukraińcy nie chcieli nas mordować.
Mamy jeszcze trzeciego świadka, Włodka Kłosa. Kłos był niestety pijany. Wracał od kolegi, z którym sobie popił. Wspomina, że wymłócili zboże. Potem usiedli na progu i pociągali prosto z butelki, bez zagrychy. Dlatego się uchlali. A zboże młóci się u nas jesienią, po zbiorze żyta. Albo zimą, jeśli ktoś nie zdążył wcześniej. Więc Kłos podaje kolejny dowód, że zebranie mogło się odbyć jesienią. Ale na pewno nie na wiosnę. Bo nikt z młocką do wiosny nie czeka. Była więc jesień. Kłopot powstaje z miejscem. Bo według niego nie była to ani szkoła, ani biblioteka, tylko kooperatywa. I Ukraińcy zebrali się w kooperatywie. Popili sobie tak, jak on z kolegą, i się pokłócili. Spierali się o to, czy mają Polaków mordować, czy nie mają. I tę kłótnię słychać było na pół wsi. Tak twierdzi Kłos. Ale na pytanie, w którym momencie usłyszał po raz pierwszy kłótnię, gdzie wtedy przebywał, nie był w stanie jednoznacznie odpowiedzieć. Najpierw upierał się, że krzyki słyszał już od kościoła, ale kiedy mu uzmysłowiłem, że kościół jest bardzo blisko kooperatywy, a to znaczy, że krzyki wcale nie musiały być takie głośne, jak mu się wydawało, zaczął kręcić, że chyba był wtedy jednak nie koło kościoła, tylko koło polskiego cmentarza, a to już kawał drogi od kooperatywy. Ale kiedy go spytałem, jaka to była pora, zaczął bąkać, że było już bardzo późno, wieś spała, a księżyc stał wysoko. To się nie zgadzało z poprzednimi wspomnieniami. Gdy wieś spała, nikogo już nie było ani w szkole, ani w bibliotece, ani w kooperatywie. Pytałem o to wielu innych mieszkańców wsi, którzy jeszcze żyją i jako tako pamiętają tamto wydarzenie. Potwierdzili: Jadwiga Wilga, Lucyna Nosek, Basia Kulczycka, Jan Broniak, Wacław Bliniak i Marceli Góra. Wszyscy mieszkali w środku wsi. A szkoła, biblioteka i kooperatywa mieściły się także w centrum. I gdy wieś kładła się do snu, żadne z nich nie słyszało krzyków ani kłótni. Nasz poczciwy Kłos po prostu pozmyślał sobie, nakręcił, bo wiele rzeczy mu się wydawało. Ale ważne, że słyszał, jak się Ukraińcy spierali i bronili swoich Polaków. Nie chcieli ich mordować.