Możemy wyciągnąć kolejny wniosek. Już wiemy, kto przewodniczył zebraniu: Sasza Dłubak. I wiemy, ilu było tam obecnych Ukraińców. Dwudziestu pięciu. Domyślić się też możemy, że było to zebranie wiejskie albo zgromadzenie lokalnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Bardziej prawdopodobny wydaje się wariant drugi. No i wiemy, że było to po mordach na Wołyniu.
Rysio Buczek wycofał się i zniknął w bocznej uliczce. Był roztrzęsiony, otumaniony i nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Skręcił do chaty Kasi. Zobaczył, że dziewczyna jeszcze nie śpi. Lampa się świeciła. Zapukał do drzwi i już był w środku.
I właściwie moglibyśmy na tym skończyć tę historię, gdyby nie kilka niespodziewanych wiadomości, do których dotarliśmy później.
Tej nocy wieś obudził potężny pożar. Paliły się zabudowania Dłubaka. W ciągu pół godziny spłonęło całe jego gospodarstwo, dom, stajnia, obora, stodoła, kurnik, wszystko, doszczętnie wszystko. Ci, którzy pierwsi dostrzegli pożar i pospieszyli z pomocą, sąsiedzi, Kwiek, Kurdyba, Blacharz, Widłak, Kisiel, Grab, twierdzili potem, że widzieli języki ognia w kilku miejscach naraz, jakby gospodarstwo zapaliło się równocześnie z kilku stron. To już dawało wiele do myślenia. Ktoś musiał je podpalić. I to w kilku miejscach naraz. Spłonęło uwiązane bydło, konie, kozy, owce, króliki, cały dobytek. Na szczęście uratował się sam Dłubak i jego rodzina, żona, córka, syn i matka. Ale byli poparzeni i przerażeni.
Gdy później ludzie we wsi zastanawiali się, kto mógł to zrobić, wiązali ten pożar z zebraniem w bibliotece, bo wieść o tajemniczym zebraniu rozeszła się po okolicy. Zastanawiające było także to, że pies nie ostrzegł gospodarzy. Wielki i groźny pies. Nikt nie miał prawa bez zgody właściciela przejść przez furtkę, a nawet zbliżyć się do obejścia, bo pies rzucał się i szczekał, a gdyby ktoś w nocy wtargnął na podwórko, zagryzłby go na śmierć. A teraz nawet nie zaszczekał. Był martwy, uwiązany na długim łańcuchu, ale martwy, choć nie spalony.
– Najpierw otruli psa – powiedział Bartłomiej Grab, najbliższy sąsiad, kiwając ze zgrozą w oczach głową. – A potem zaczęli podpalać. To jasne jak słońce – dodał.
– Na szczęście nie było wiatru – uzupełnił sąsiad z drugiej strony, Jasio Kisiel. – Bo inaczej byłoby i po twoim domu.
I właściwie sprawa została wyjaśniona, choćby po części, więcej jednak było domysłów niż prawdy.
Dłubak nie miał we wsi żadnej rodziny. Nie miał też już żadnego dobytku. I tak jak stał, zabrał pożółkłą jak wosk żonę, przestraszone i płaczące dzieci oraz chorą matkę, która nie wiedziała, co się dokoła niej dzieje. I już chciał ruszać pieszo do sąsiedniej wsi, Zawałowa, kiedy z pomocą przyszli mu polscy sąsiedzi i zaproponowali, że zawiozą go furą do brata. On się wzbraniał, twierdził, że to niedaleko, choć nie było blisko, ale był tak rozbity, przerażony i zdruzgotany, że w końcu było mu już wszystko jedno. Skorzystał z pomocy sąsiadów i pojechał. Kilka dni później, gdy wysłał do lasu dzieci z żoną, by nazbierali trochę grzybów na obiad, żona z dziećmi nie wróciła, a on pod wieczór znalazł ich z odciętymi głowami. Na miejscu dostał obłędu, stracił rozum, uklęknął nad martwymi ciałami i śpiewał weselne pieśni. Gdy brat poszedł za nim, bo długo nie wracał, zobaczył polankę usłaną trupami bez głów, jego klęczącego nad dziećmi i coś mamroczącego pod nosem. Rzucił się ku niemu i zaczął rozpytywać, co się stało, ale nie mógł z niego niczego wydobyć. Dłubak stracił mowę i nigdy potem już jej nie odzyskał. A on sam, jego brat, zaczął się od tego czasu jąkać i jąka się do dzisiaj.
Ale to nie koniec tej smutnej historii.
Wieś po pożarze była roztrzęsiona. Ludzie niespokojnie oglądali się za siebie i z niepokojem patrzyli jeden na drugiego. A gdy zbliżał się wieczór, ze strachem zamykali furtki, dorabiali nowe zamki do drzwi, zasłaniali okna i po zmroku już nie wychodzili na dwór. Jednak prawdziwy popłoch nastąpił dopiero wtedy, kiedy tydzień później, w nocy, spłonęły zabudowania Witalija Korpaka, a on sam zginął w płomieniach. Obudziła go ziejąca paszcza ognia. W mgnieniu oka rzucił się do izby, gdzie spały żona i córka. Chwycił dziecko na rękę, poderwał kobietę, ale płomienie skakały już dokoła niego i ogarniały jego ciało. Drewniany dom płonął jak zapałka. Ramieniem osłaniał się przed pożarem i parł do drzwi. Ale nie mógł ich otworzyć. Dziecko paliło mu się na ręku, a na żonie płonęła nocna koszula i włosy. Wciąż napierał na drzwi. Coraz mocniej i rozpaczliwiej. Jednak bez skutku. I przy drzwiach strawił go ogień. Zginęła też żona i córka. Znaleziono jego spalone ciało i dwie zwęglone bryły zamiast dziecka i matki. Później okazało się, że ktoś podparł z zewnątrz drzwi żelazną broną i dlatego nie mógł ich otworzyć i się wydostać. Już wiadomo było, że zbiera żniwo tajne zebranie. Bo zarówno Dłubak, jak i Korpak byli przeciwnikami mordowania Polaków.
Ale i na tym nie koniec.
Olga Rybak o świcie popędziła na pastwisko krowy. Robiła tak od lat. Pastwisko znajdowało się niedaleko lasu, stawu i niewielkiego strumyka. W pobliżu znajdowała się w chaszczach stara, głęboka ziemianka. Gdy paliło słońce, chowała się w niej. Wracała do domu pod wieczór. Ale tego dnia nie wróciła. Mąż zaniepokojony, że wciąż jej nie ma, chwycił karbidową lampę, skoczył na konia i popędził w stronę lasu. W świetle księżyca zobaczył zbite w kupę krowy, jakby się czegoś bały. Pierwszą jego myślą było, że z lasu wyszły wilki i krowy się zbiegły, by się w stadzie ratować. Nieraz się tak zdarzało. Zaczął się rozglądać za żoną, ale nigdzie jej nie widział. Krzyknął: – Olga! Olga! – nikt mu jednak nie odpowiedział. Zajrzał do ziemianki, ale i tam jej nie było. I wtedy spojrzał ku lasowi.
Na jego skraju zamajaczyła jakaś niewyraźna plama. Podniósł wyżej lampę i już czując niepokój, skierował w tamtą stronę konia. Był blisko i poczuł jak wali mu serce, gdy rozpoznał leżącą na ziemi żonę. Zeskoczył z konia, podbiegł do niej i osłupiał. Z ręki wypadła mu lampa. Zamiast twarzy zobaczył miazgę, jakby przez twarz przejechał czołg. – Olga! – zawył, porażony widokiem. – Olga! Co oni z tobą zrobili!? – ryczał, widząc przed sobą zmiażdżoną twarz, a między udami wbity zakrwawiony drewniany pal. Na jej odsłoniętym ciele zobaczył dwie duże krwawiące rany, a obok leżące odcięte piersi. – Chryste Panie! Olga! – zawołał. I zaczął jęczeć: – Dlaczego? Boże, dlaczego?! – Rzucił się na ziemię i bił pięściami. I wył, straszliwie wył, szlochał i jęczał. W końcu zaczął paznokciami rozrywać sobie twarz, jakby chciał wydłubać oczy, by nie widzieć tego obrazu.
Gdyby nie przejeżdżający nieopodal spóźniony woźnica, który wracał do domu… gdyby nie zobaczył z daleka, w blasku księżyca, niezwykłego widoku, nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło.
Mąż Olgi miotał się po ziemi, wił się i łkał. Garściami wyrywał sobie włosy z głowy, rył ziemię, wygrzebywał kamienie, walił pięściami w czoło. A gdy usłyszał rżenie konia, zastygł i począł nasłuchiwać, jakby coś sobie przypominał. Odwrócił się powoli i ujrzał zjawę na wozie. Zjawa powoli się podnosiła i wydała mu się coraz większa i większa, aż wyrosła do monstrualnych rozmiarów. To płachta, którą okryte były ziemniaki na wozie, poderwana nagle przez wiatr, unosiła się do góry.
Zjawa zeskoczyła z wozu i ruszyła w jego stronę. A on przecierał zalane łzami oczy i wydało mu się, że to sen, straszny, koszmarny sen, widmo na wozie, odcięte piersi, kobieta bez twarzy, pal między nogami, wszystko razem wzięte – przerażający i makabryczny sen. Szarpnął się, jakby się chciał wyrwać z tego upiornego snu. Poczuł na ramieniu czyjąś rękę. I usłyszał: