Выбрать главу

– Nie mogłem, Mańciu – zwrócił się do matki, jakby się usprawiedliwiając. – Nie mogłem nic zrobić. Bo cokolwiek bym zrobił, już by mnie nie było. A tak wciąż żyłem i miałem nadzieję, że Bóg mnie wybawi. A ja ściągnę wtedy pomoc. Ale gdzie tam?! Ruszyć się nie mogłem – powtarzał. Prześladowały go wyrzuty sumienia. I dręczyły do końca życia.

No ale teraz leżał nieporuszony.

I wtedy się zaczęło. Związanie i upokorzenie to był dopiero początek.

Rzucili się na kaprala Bakułę, jako najstarszego stopniem, unieśli go do góry, rzucili na deski ułożone na dwu kozłach, zdarli mundur, ściągnęli buty i przez chwilę zostawili tak nagiego, powiązanego sznurami. Nie spieszyli się. Zachowywali się tak, jakby pragnęli go poddać jakiejś próbie. By poczuł strach, by się tym strachem napełnił, by strach przeniknął jego ciało i duszę, by wdarł się do serca i umysłu. I żeby udzielił się pozostałym żołnierzom. I zobaczyli ten strach w oczach Bakuły. Jakiś toporny osiłek, jak się później okazało, dowódca tej zgrai, z ciężkimi łapami i kamienną gębą, kazał wszystkich jeńców poprzewracać do góry twarzami, by mogli widzieć, co jego podwładni robią z kapralem.

Potężni mężczyźni rozkaz natychmiast wykonali. I już żołnierze leżeli na plecach. Wtedy dopiero zabrali się za Bakułę. Pękaty dowódca skinął głową, a dwaj młodzi chłopcy w wyszywanych koszulach, poszarpanych bluzach i pomiętych spodniach, stanęli z nożami nad Bakułą i zaczęli się nad nim pastwić. Najpierw się nim bawili. Gwałtownie unosili do góry noże i trzymali je nad głowami, jakby się zastanawiali, w co uderzyć, w oko, szyję, brzuch czy może w genitalia.

Ojciec, widząc tę scenę, zastygł, przestał się trząść, jakby było coś znacznie gorszego niż strach, jakaś wyższa siła idąca z głębi ciała, która niosła za sobą pytanie, po co jest życie i jak się ono kończy. Tak nam później tłumaczył. Coś takiego go naszło. Patrzył w dół, przepełniony nieznanym dotąd bólem i czuł wielki ciężar w sobie. I z tym ciężarem w oczach patrzył, jak nagle noże w tych rękach, które wisiały nad ciałem kaprala, po słowie dowódcy „rękawiczka”, spadły w okolicy łokcia i wbiły się głęboko w ciało, a kapral skręcał się i wył z bólu. A oni kroili mu skórę, jak gdyby kroili zwierzę do uboju. Wycinali wokół łokcia krąg i popatrywali na herszta, jakby go pytali, czy dobrze kroją, zgodnie z jakąś instrukcją, wedle ustalonych z góry reguł i norm. Watażka skinął głową, tamci się oblizali i cięli dalej. Gdy już nadcięli skórę dokoła łokcia, odłożyli noże na bok i znowu zerknęli na herszta. Ten dał znak, by pracowali dalej. Była to bowiem dla nich taka sama praca jak kopanie ziemniaków czy sznurowanie butów. Popatrywali po sobie i ściągali skórę z ręki, poczynając od łokcia, wzdłuż przedramienia i posuwali się niespiesznie w stronę dłoni. Jakby z zająca skórę ściągali, raz ciągnęli z zewnętrznej strony ręki, raz z wewnętrznej, aż dotarli do nadgarstka. Na moment przerwali, rozejrzeli się za czymś, podszedł do nich jeden z pozostałych oprawców, wyjął z kieszeni zawiniątko z solą i posypał nią ranę. Kapral zawył, wygiął się, unosząc do góry brzuch, wyrywał się ze sznurów, lecz bezskutecznie, więzy były mocne i wrzynały się w ciało, więc szarpiąc się, odczuwał jeszcze silniejszy ból. Ściągali mu już skórę z dłoni i palców. A gdy skończyli, unieśli ociekającą krwią „rękawiczkę” zwycięskim gestem do góry i zawiesili na jakimś haku, jak flagę narodową, by schła. Kapral wił się z bólu.

Pozostali żołnierze patrzyli na tę scenę z przerażeniem, pobladli i zastygli.

Ojcu zmącił się umysł i wydawało mu się, że walczy na wojnie z jakimiś potworami, wojna zamienia się w polowanie, polowanie w musztrę, musztra w pogoń za zwierzyną, która ma ludzkie głowy, ogarnęły go jakieś rojenia, koszmary senne, zwidy, omamy i halucynacje. Wielokrotnie potem to powtarzał.

Oprawcy odwrócili się ku hersztowi i czekali na jego rozkazy. Podszedł do nich, poklepał po plecach, powiedział, że spisali się na medal, zdali egzamin i udowodnili, że są silni i dzielni, zasłużyli się Samostijnej Ukrainie, tak powiedział, Samostijnej Ukrainie, i mogą teraz odpocząć. A do dzieła przystąpią pozostali.

I przystąpili.

Zrzucili kaprala z desek, a on spadł na ziemię i wył na klepisku.

Spętanych żołnierzy układali teraz na deskach dwaj inni oprawcy, a po nich następni i tak aż do rana. Chwytali noże, siekiery lub piły i pastwili się nad ofiarami. Jednemu oczy wykłuli, drugiemu jakiś niezdarny wizerunek ptaka z rozwiniętymi skrzydłami nożem wycięli na piersiach i krzywiąc się z obrzydzeniem, wykrzykiwali, że to polski orzeł, który do nieba nie poleci, trzeciemu pasami skórę z pleców ściągali, a w stodole rozlegały się stłumione przez kneble jęki i krzyki.

Ich jednak to nie obchodziło.

Siekierami palce u nóg odrąbywali, przez wargi do uszu druty przeciągali.

Ojciec poczuł jak pot zalewa mu twarz, skronie i ścieka po szyi. Znowu opadły go jakieś zjawy i widma, i dusiły. Nawiedzały omamy, rojenia i napady gorączki. Wydawało mu się, że jest w kilku miejscach naraz. Tracił przytomność. Ale widział jeszcze, jak wykrwawiają się jego koledzy, a krzyki i jęki odbijały się echem od ścian. Zdawało mu się, że znowu wróciła wojna, na okopy waliły się pociski, spadały bomby, a trupy fruwały w powietrzu. A potem unosiły się ku niebu i machały mu rękami. Aż ocknął się z tych koszmarów i przetarł oczy.

Było już jasno, dzień wstał na dobre. Słońce świeciło i wdzierało się do wnętrza przez otwarte wrota i dziurę w dachu. Na zewnątrz zauważył dwu wartowników z karabinami na plecach. Obserwowali okolicę, choć i tak mało kto mógłby się tu zbliżyć. Stodoła znajdowała się daleko od wsi, więc wartownicy niewiele mieli do roboty. Palili papierosy i coś tam sobie w dali pokazywali.

A w stodole jęki, krzyki i wycia nie ustawały.

I te jęki, krzyki i wycia uratowały mu życie.

Wykorzystał moment, gdy już wszyscy krzyczeli z bólu i powstał jeden wielki harmider, zarył się w słomie i tam pozostał. Dochodziły go stłumione rozkazy i chrapliwe, męskie odpowiedzi. Domyślał się, że jakieś nowe i gorsze cierpienia znoszą teraz jego koledzy. W pewnym momencie usłyszał mocny głos, jakby komendę, a po chwili poczuł dym. Dochodzące go wołania słabły, jakby mężczyźni się oddalali. A ogień lizał mu już stopy. Ogarniały go języki płomieni. Wydobył się na wierzch i rzucił w dół, by ratować kolegów. Ale potężna ściana ognia odgrodziła go od nich. Zdążył zobaczyć tylko w błysku sekundy obraz, który nim wstrząsnął do głębi. Żołnierze wisieli przywiązani do belki głowami w dół, a ogień zżerał im twarze, szyje i ramiona. Buchnęły mu w oczy płomienie. Paliła się już cała stodoła. Rzucił się w stronę wrót, parł po omacku przez ogień w kierunku światła i po chwili znalazł się na dworze.

Gdy padł na ziemię, paliły mu się nogawki i rękawy u płaszcza. Szybko zdusił płomienie. Słyszał jeszcze wycie kolegów, którzy umierali w płonącej stodole, a on nie był w stanie im pomóc. Ogień buchał z taką siłą, że musiał się gwałtownie cofnąć, by go nie spalił. A wokół nikogo już nie było.