– Znowu krew, znowu śmierć.
Wiedział, że we śnie wszystko może się zdarzyć.
Był równocześnie jakby w dwu rzeczywistościach, które się przenikały. Z jednej strony leżące martwe ciało, a z drugiej duch, który wyciąga do niego ramię i obejmuje go.
Poczuł się słabo, zawirowało mu w głowie i zapamiętał tylko, że leciał w jakąś mroczną przepaść, a ktoś do niego mówił:
– Niedobrze, bracie, niedobrze.
A potem zapadł się w ciemność.
Kiedy się obudził, leżał w obcym łóżku, a nad nim pochylała się nieznana kobieta i kładła mu na czole mokry ręcznik. Później dowiedział się, że to widmo, które wciąż miał przed oczami, to był mąż tej kobiety, który zabrał go spod lasu na wóz razem z martwą żoną i przywiózł do domu.
I tak się skończyła historia Olgi Rybak.
Ale nie skończyła się sprawa.
Ostateczne rozstrzygnięcia związane z zebraniem w Hnilczu nastąpiły dopiero kilka lat po wojnie, bodajże, jak twierdzą świadkowie, w 1947 roku. I Hnilcze nie nazywało się już wtedy Hnilczem, tylko po ukraińsku Hnylcze. I nie było w Hnylczu ani jednego Polaka. Wojna i rzezie zmieniły wszystko. Śladu po Polsce. Tylko resztki kościoła zamienione w magazyn desek. Ruiny szkoły. Fragmenty biblioteki. A na cmentarzu pasące się krowy.
I właśnie do Hnylcza pojechali kilka lat temu dwaj synowie Kulawej Zośki, by zobaczyć, jak wyglądała wieś ich matki. Nigdy wcześniej tam nie byli. I nie mieli skali porównawczej. Nie mogli jej porównać z poprzednią wsią, gdzie mieszkali Polacy, Żydzi i Ukraińcy, a w pobliżu, na kolonii, gospodarzyli Niemcy i Ormianie. W opowiadaniach matki też nie wszystko było jasne. Dlatego chcieli się przekonać na własne oczy. Teraz słyszeli tylko ukraińską mowę, a dokoła siebie widzieli niepewne spojrzenia. Ludzie niechętnie wspominali dawne czasy. Nie chcieli się zwierzać. Na pytanie, jak wieś wyglądała przed wojną, kto w niej mieszkał i jak się im żyło pod polskim panowaniem, odwracali się i uciekali do domów. Kilku nędznie ubranych starców, siedzących na krzywej ławce pod kooperatywą i pijących piwo, na pytanie synów Kulawej Zośki, czy przypominają sobie, co się w czasie wojny tu działo i kto podpalił dom Korpaka oraz dlaczego zamordowana została Olga Rybak, odpowiadali, że nic nie wiedzą, nic nie pamiętają, nic takiego nie słyszeli, a w ogóle, to niech się od nich smarkacze odczepią, bo oni mają swoje sprawy do obgadania i nie będą się zajmowali banialukami. Tak powiedzieli, banialukami. Ale mieli niepewne miny i krzywo na przybyszów spoglądali.
Gdyby nie dawna sąsiadka Kulawej Zośki, stara, zasuszona jak grzyb Stefka Ogórec, przyjaciółka ich matki, niewiele by się dowiedzieli. Domu matki już nie było. W jego miejscu rosły chaszcze i ganiały dzikie koty. Stefka zamknęła za nimi drzwi, sprawdziła, czy nikogo za drzwiami nie ma, nachyliła się ku gościom i ściszonym głosem, z lękiem w oczach, wciąż popatrując w okno, czy nikt nie nadchodzi, opowiedziała historię mrożącą krew w żyłach, tyle że urywaną i nie po kolei, dotyczącą właśnie słynnego zebrania w bibliotece.
– To było tak – mówiła zgarbiona. – Po tym zebraniu w 1943 roku w bibliotece – a więc i ona potwierdziła, że zebranie odbyło się w bibliotece i w 1943, a nie w żadnym innym – po tym więc zebraniu – mówiła – i po tym, jak was wypędzili z tej ziemi, zapanowały tutaj nowe porządki. Sowieci zrobili z nas niewolników, założyli kołchozy, nastała nędza, czerwone krawaty i bezbożność, słowem smród, brud i ubóstwo – szeptała – zresztą, co ja wam będę gadała, sami wiecie, jak to było. Chcę coś innego powiedzieć. Na pewno wam gadała matka, a moja przyjaciółka, Zosia – nagle się stara Stefka zamyśliła i spytała: – Jak się ona czuje? Jak sobie radzi? – jakby zapominając, co wcześniej chciała powiedzieć. Gdy odparli, że jakoś ciągnie tę swoją starość za sobą i jak na jej wiek, to ma się zupełnie nieźle, potarła dłonią czoło i powiedziała: – Kobieta anioł, moje kochaneńkie, kobieta anioł, najlepsza przyjaciółka, tylko jej się zwierzałam, tylko jej opowiadałam sekrety życia, bo była najwierniejsza z wiernych i najsłodsza ze słodkich, moją drużką była na ślubie, dziecko do chrztu trzymała, kochaneńkie, i popatrzcie, co się porobiło, ja jestem teraz już stara, bardzo stara, mam chyba ze sto lat, sama zresztą nie wiem, ale tutejsi mówią, że nawet i więcej niż sto, choć w papierach mniej, ale co tam papiery, papiery kłamią, męża dawno straciłam, na wojnie go zabili, dzieci pouciekały do miasta i nosa stamtąd nie wychylają, by odwiedzić chociaż raz schorowaną matkę, ale gdzie tam – rozgadała się, trajkotała jeszcze przez kilka minut, a potem nagle spytała: – A ona żyje? – jakby nie pamiętając, że przed chwilą dwaj synowie opowiedzieli jej, jak się ich matka czuje. – To dobrze, dobrze – nie czekając na ich odpowiedź, mruknęła i zamyślając się, znowu spytała: – O czym to ja mówiłam? – O zebraniu w 1943 roku, w bibliotece – podsunęli, bo to dla nich było najważniejsze. – A tak, o bibliotece i o tym, co było później… Jakie tam później?… – zastanowiła się. – No tak, później, dużo później – zawahała się, czegoś nie była pewna… – A może o tym nie mówić? – spytała. – Bo ściany mają uszy – zaśmiała się, wskazując ściany z obrazami świętych. – To oni mnie zawsze podsłuchują – pokazała obraz Matki Boskiej i świętego Józefa. – Z nimi gadam po nocach – odbiegała od tematu i zdawało się, że na próżno do niej przyszli, ma luki w pamięci, już się niczego nie dowiedzą, gdy uniosła do góry rękę i zaskoczyła ich: – Nie myślcie, że nic już nie pamiętam. Pamiętam, kochaneńkie, tylko pamięć się trochę zacina, nieraz się rozsypuje, skrzypi, jak stare drzwi, ale pamiętam. Dla nas wszystkich to było wielkie zaskoczenie… – Co? – spytali. – No, jak go ukatrupili – wzdrygnęła się. – Kogo? – spytali. – Tyle lat po wojnie, kochaneńkie – mówiła. – Tyle lat! I kto by się spodziewał? – dłużej zatrzymała na nich wzrok, najpierw na jednym, potem na drugim. – Zemsta, kochaneńkie, straszliwa zemsta po tylu latach – rwała słowa. – To pamiętliwe plemię! – syknęła. – Żmije jadowite! – uniosła wzrok. – Czyja zemsta? Jakie plemię? – naciskali. – Jak to, czyja zemsta? – fuknęła. – Morderców, moje drogie, morderców. To nie wiecie? – nachyliła się ku nim i zaczęła jeszcze ciszej szeptać: – To był 1947, zdawało się, że nikt już nie pamięta, ale oni pamiętali, kochaneńkie, pamiętali, bo oni mają żelazną pamięć, żelazną, moje drogie, wprost stalową. I jak ktoś im nadepnął na odcisk, choćby sto lat temu, nigdy nie zapomną. Bo to bandziory, moje drogie, mordercy. Mściwe pokolenie. Gady, kochaneńkie. Drapieżne gady! Żmije! Do piekła pójdą za wami, z płomieni wydobędą i zamordują. – Ale kto? – naciskali. – Jak to kto? – rozglądnęła się. – Pełno ich tutaj wszędzie. Tylko węszą, kogo by tu jeszcze zadźgać nożami! Kogo by jeszcze zamordować. Do tej pory węszą. Wysiadują na gankach, łażą po knajpach, piją, wyją po nocach, piana im z pysków leci, gadają sami do siebie, w głowach im się pomieszało, ale pamiętają i gotowi wam w każdej chwili wsadzić nóż w plecy. – Ale kto, pani Stefciu? Kto? – nie ustępowali. – Oni, kochaneńkie, oni – strachliwie zerkała w okna. Jeszcze bardziej się ku nim nachyliła, skinęła na nich palcem, by i oni się ku niej nachylili, a gdy to zrobili, całkiem trzeźwo, jakby jej pamięć raptem się odsłoniła, zaczęła mówić: – Sasza Dłubak bardzo się bał – szeptała. – To jeden z tych, co na zebraniu w bibliotece bronili Polaków… Prowadził to zebranie – mówiła trzeźwo. – A gdy mu wymordowali rodzinę, stracił mowę. – A jednak pamięta, pomyśleli obaj, bo matka im sporo opowiadała. – Od tamtego czasu – ciągnęła – gdy zamordowali pod lasem Olgę Rybak, on już, znaczy Dłubak, Sasza Dłubak, wiedział, że przyjdzie i jego kolej. Bo w jakimś porządku mordowali. Jednego po drugim. Ale nie od razu. Najpierw jednego, ciach, siekierą. I kilka miesięcy przerwy. Drugiego spalili. I znowu kilka miesięcy nic, cisza. I znowu atak. Tym razem oślepili. Albo przyrodzenie odcięli. I tak po kolei ginęli: Wasyl Chwat, Josef Bidak, Andrej Kołysnyk, Wołodymyr Kuźniak… Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie, kiedy i jak go dopadną… kto będzie następny. Katowali i mordowali jednego po drugim. – Po wojnie? – upewnili się bracia. – I w czasie wojny, i po wojnie. Do dzisiaj mordują – chwyciła braci za ręce i jakby w wielkim spisku, snuła opowieść: – Na swoją kolej czekał Sasza Dłubak. On wiedział, że po niego przyjdą. Tylko nie wiedział kiedy. I to było najgorsze. Chcieli, by się bał. I by każdy z tych, co na tym zebraniu głosowali za Polakami, też się bał. I on się bał. Sasza się bał. Strasznie się bał. Bo to było jak klątwa. Mieli go na oku. Musiał być czujny. – A policja? Sądy? Prokuratura? Wymiar sprawiedliwości? – dopytywali. – Głupiście! – fuknęła. – O czym wy gadacie?! Oni tutaj rządzą. To oni są policją, sądem i prokuraturą. Oni są wymiarem sprawiedliwości. Do nich należy wojsko. Wszystko mają w garści. – I co było z tym Dłubakiem? – wrócili do sedna. – Nie miał już wyjścia, kochaneńkie, nie miał. Czuł, że pętla zaciska mu się na szyi. I nagle zniknął. Nikt nie wiedział gdzie. Dom zamknął na kłódkę i zniknął jak kamfora. – Gdzie zniknął? – naciskali. – Ha, gdzie zniknął?! – uniosła ramiona. – Żebym to ja wiedziała! Nikt wtedy nie wiedział. Ale prawdę mówiąc, to było trochę inaczej – poprawiła się. – Znikał w nocy, ale w dzień go widziano. – A w nocy? Co się z nim działo w nocy? – dopytywali. – Nikt nie wiedział – odpowiedziała. – Czasami jakiś sąsiad dobijał się do jego chaty, wódkę z nim chciał wypić, lecz jego nie było. Ale po prawdzie to ludzie coraz bardziej po wojnie od niego się odwracali, odgradzali się, niebezpiecznie się było z nim zadawać. Bo Polaków bronił. A to już było przestępstwo, karane. Za to płaciło się życiem. Polak dla nich to wróg. I do dzisiaj to im zostało. Rezuni! – zacisnęła zęby. – Sukinsyny! No, a jak znikł, to ludzie pomyśleli, że już jest z nim bardzo źle. Bo się chowa. I chował się tak do 1947 roku – nabrała powietrza i kończyła. – A w 1947, kiedy już przez kilkanaście dni nie pokazywał się, sąsiedzi dowiedzieli się, że pod domem zbudował sobie schron. Jak to dokładnie było, nie powiem, bo nie wiem, ale zbudował sobie solidny schron i tam się na noc chował. Jednak mordercy musieli go śledzić. I wyśledzili. Zorientowali się, że w dzień wychodzi na dwór, a w nocy zamyka się w domu, ale w domu go nie ma. Bo nawet policja go szukała w nocy, niby że zalega tam z czymś w urzędzie, ale wiadomo było, że to lipa, pozór, przyszli, by sprawdzić, czy nocuje w domu. Ale nie nocował. Nie było go w chacie. Wszedł, ale go tam nie było. I mordercy już wiedzieli, że coś wykombinował. Pilnowali, czy następnego wieczoru znowu wejdzie do domu. No i wszedł. Tej nocy napadli na niego, wyłamali drzwi, a jego nie ma. Domyślili się, że musi się gdzieś ukrywać. Stukali, pukali po ścianach i natrafili na tajne wejście do schronu. Dwa lata po wojnie się tam ukrywał. I dopadli go. Sąsiedzi po wielu dniach jego nieobecności zajrzeli w końcu na jego obejście i zobaczyli, że chata otwarta, drzwi wywalone, więc naradzili się jeden z drugim, co robić, ale weszli tam i ujrzeli właz do schronu. Wleźli do środka i zobaczyli jego ciało, a właściwie nie ciało, nie wiadomo, co to było, jeden wielki strup. Zdzierali mu płatami skórę z pleców. Plecy to była jedna wielka rana. Ściągnęli mu też skórę z głowy. Razem z włosami. I jakby mało tego było, ściągnęli też skórę z obu rąk, od łokcia w dół. I rany zasolili. Chyba torbę soli na rany wysypali. Dacie wiarę, kochaneńkie. Jakby prosiaka na zimę zasalali. Dacie wiarę?! Bez sumienia. „Rękawiczkę” mu uszyli. Wiecie co to „rękawiczka”? Pojmujecie, co mówię? – Wiedzieli. Więc już nie tłumaczyła. Tylko w skrócie opowiedziała. Nacinali skórę poniżej łokcia i ściągali aż po palce. Potem wkładali za pas. I który najwięcej uzbierał „rękawiczek”, był bohaterem. Tak im tłumaczyła. I kontynuowała: – Oczy mu wyłupili. Musieli go na męki straszne wystawić. Nie da się tego opisać. W jakiej kolejności zdzierali mu skórę? Co najpierw, a co potem robili? Nie wiadomo. Chodziło o to, by cierpiał, kochaneńkie, jak najbardziej cierpiał. O to im chodziło. A na koniec, a może na początek, nikt tego nie wie, paznokcie z palców obcęgami pozrywali. Albo czymś innym. Ogień palili i przypiekali go żelaznym prętem, bo pełno dziur na ciele miał. I chyba, wychodząc, sztylet mu w gębę wbili… Już pewnie martwemu, trupowi. To znaczy, że i po śmierci się nad nim znęcali. Rezuni, krwawi rezuni… Aha, zapomniałabym – stuknęła się w czoło – musieli go najpierw skuć jakoś. Bo miał obręcze na rękach i nogach. I był przyczepiony do haków w tym schronie. Haków z łańcuchami. Wisiał między tymi hakami. A oni bawili się nim, kochaneńkie, taką zabawę urządzili… Ciężko tu żyć, kochaneńkie… choć już stara jestem, jednak ciężko, bardzo ciężko… sumienie ciężkie… niby nic nie zrobiłam… ale sumienie ciężkie… ich ciężar… morderców ciężar dźwigamy… my, prości ludzie… dźwigamy w sobie ich winy… bo to spada na Ukrainę… a Ukraina nie ma z tym nic wspólnego – zasępiła się, pokiwała głową i jakby zwątpiwszy we własne słowa, dodała: – A może ma? Może winna jest temu Ukraina?!... Co myślicie?... Bo gdyby Ukraina zabrała się za takich jak oni, nie byłoby zbrodni… Jak wam się wydaje? – pytała, ale chyba siebie bardziej pytała niż ich, bo nie czekała na ich odpowiedzi. – Podumała, podumała i jeszcze dodała: – I wy winniście, wy… Polacy… i wy, Polska… bo nie krzyczycie… nie rwiecie włosów z głowy… nie wyjecie na cały świat, że to zbrodnia… Wasz rząd… Polska?! Kiedyś taka dumna… a teraz… hmm… teraz skulona… mała… Porobiło się, kochaneńkie, porobiło – westchnęła. – Nasza władza skundlona… sumienie mnie boli… moje drogie… bardzo boli… – to przez nich sumienie mnie boli… Uważajcie… oni są w każdym kącie… mordowali waszych… teraz mordują naszych… wciąż mordują… duszę mordują… wciąż nam duszę mordują… – mamrotała aż opadła z sił i powiedziała, że musi się położyć. I już żegnając się, szepnęła: – I mnie zadźgają… bo śledzą… uciekajcie, póki pora… – machnęłą ręką, odwróciła się i legła na łóżku.