– To tyś ją zadźgał nożami. I siekierą żeś porąbał.
Ciotka Elza od dawna nie pojawiała się w naszym domu. I nikt dawno jej nie widział. Dlatego wszyscy popadli w smutek. A najbardziej ojciec. Bo ojciec najbardziej ją kochał. Jak własną córkę. I wiele by dał, by ją odnaleźć. Sąsiedzi ginęli już w tym czasie bez wieści. Przepadali nagle i niespodziewanie. Jednego dnia byli, drugiego już ich nie było. Znikali z chat i obejść, z pól i łąk, z sadów i ogrodów, jakby się w powietrzu rozpływali. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. W taki sam sposób zniknęła ciotka Elza. I też nikt nie wiedział, co się z nią stało.
Raz już złapali ją mordercy, gdy wędrowała nad Prutem.
Na noc w kopie siana się ukryła, do snu legła i zasnęła. I wtedy wywlekli ją nad rzekę, kamieniem głowę rozbili i strącili do wody, by się utopiła. Rzeka w tym miejscu była głęboka, bystry nurt natychmiast ją porwał i już pogrążała się w odmętach i ciemnych wirach, gdy natknęła się na jakiś konar, którego się uczepiła i tak się uratowała. A że umiała pływać, bo niejedną rzekę już w życiu przepłynęła, więc i teraz, gdy ją zimna woda ocuciła i za zakrętem wyrzuciła na brzeg, w szuwarach się ukryła, a kiedy nadszedł wieczór, wyszła na pole i po kilku dniach do domu wróciła. Wtedy po raz pierwszy padło jego nazwisko.
– Badyl na jej życie nastaje. Sąsiad zza płotu. I to on chciał ją utopić – burczał dziadek Ignacy.
Lecz nie miał żadnego dowodu.
Ciotka Elza też go nie rozpoznała. Choć później, gdy wspomniała tamto zajście, mówiła, że słyszała jego głos, nigdy jednak tego nie powtórzyła.
Minęło kilka miesięcy, nadeszła wiosna i znowu ktoś jej zagroził.
Znaleziono ją w rowie, zakrwawioną, poobijaną, z siną pręgą na szyi. Kiedy doszła do siebie, opowiedziała, co się zdarzyło. O zmierzchu, w drodze do Halicza, jacyś zakapturzeni jeźdźcy zarzucili jej pętlę na szyję i pociągnęli za sobą. Z pewnością myśleli, że się udusi, ale ona się nie udusiła. Gdy przeskakiwali przez rów, sznur się urwał, a ona wpadła do środka i tam pozostała do późna, aż upewniła się, że napastnicy skryli się za drzewami i nie wracają po nią. Wygrzebała się z rowu, poprawiła ubranie i powędrowała dalej, jakby się nic nie stało. Taka była. Twarda i nieustępliwa. Nic ją nie powstrzymywało. Niczego się nie bała. Pewnie dlatego Ukraińcy marszczyli czoła i spode łba gniewnie na nią popatrywali, mierząc ją wściekłymi spojrzeniami. Szeptali po cichu, że ma potężnych sprzymierzeńców i po lasach z polskimi partyzantami się zadaje. Broń po kryjomu przemyca. Papiery tajne przewozi. Tym razem także usłyszała głos Badyla, ale znowu nie dostrzegła jego twarzy.
– Badyl na nią czyha – rozniosła się wieść po okolicy. – Iwan Badyl.
– Sprytny bandzior – twierdzili sąsiedzi. – Twarzy nie pokazuje, a morduje.
Następnym razem też w sposób cudowny ocalała, zrzucona ze szczytu góry w trakcie przeprawy przez Popa Iwana. Nagle pchnął ją ktoś w przepaść i nie miała prawa żyć, a żyła. Upadła w skalną kieszeń wypełnioną starymi liśćmi i bujnymi roślinami, potłukła się porządnie, skórę z pleców zdarła, nogi poprzetrącała, kark nadwerężyła, ale wyszła z tego zwycięsko. Teraz jednak nie usłyszała głosu Badyla. I żadnego słowa, tylko śmiech złowrogi, szyderczy, jakby diabelski. Dopadł ją, gdy zlatywała, ale nie była w stanie powiedzieć, do kogo ten śmiech należał. Jakby złe moce szydziły, bawiły się z nią w kotka i myszkę. Niemniej na razie ona wygrywała. Po raz trzeci nic się jej nie stało. Ale do trzech razy sztuka, jak mówi przysłowie.
Tym razem sprawa zrobiła się poważna. Wszelki słuch o niej zaginął. Wszyscy wiedzieli, że krąży po świecie, tajnym misjom się oddaje, z leśną partyzantką w konszachty wchodzi, meldunki zakazane przenosi, do Lwowa, Stanisławowa i Tarnopola jeździ. Dlatego nikt się specjalnie nie przejął, że nie ma jej w domu. Jedynie, rzecz jasna, mój ojciec, który najgorsze rzeczy przeczuwał:
– Czasy podłe, Mario – zwracał się do matki – i wszystko może się zdarzyć.
A matka patrzyła na obraz Matki Boskiej i szeptała modlitwy.
Sąsiedzi od dawna przywykli, że ciotka opuszcza wieś na długo i z torbą na plecach wędruje po dalekich krajach. W końcu jednak, gdy któryś raz z rzędu w chacie spotkała się Rada Starszych, a ciotki Elzy znowu zabrakło na zebraniu, dziadek Ignacy burknął:
– Z Elzą coś się stało.
Zabrzmiało to jak wyrok.
Matka wciąż się modliła. Rada Starszych niemo wpatrywała się w okno.
Nie zjawiła się na następnym zgromadzeniu. I na pięciu kolejnych.
Wtedy dziadek Ignacy znowu burknął:
– Źle z nią.
Wszystkich zmroziło.
W chacie zrobiło się markotnie, cicho, nieprzyjemnie, jakby nagle ktoś umarł, ale przecież ciotka Elza nie umarła. Tylko jej nie było. Jednak kilka dni później okazało się, że nie żyje. Stary gajowy, ledwie na nogach się trzymający Jasio Kudłacz, mieszkający na skraju zagajnika, znalazł jej ciało wrzucone do studni i rozkawałkowane. Najpierw wyciągnął głowę. Poszedł tam rano, by nabrać wody i napoić konia. Zamiast wody wyciągnął głowę ciotki Elzy. Był tak rozdygotany, że nie zapanował nad sobą i wypuścił wiadro z rąk, a głowa z wielkim hukiem, przy pędzącym z trzaskiem łańcuchem i uderzającym o cembrowiny wiadrze, leciała w ciemną toń wody. Gajowy myślał, że mu się przewidziało. Że jakiegoś zmącenia umysłu dostał. Ale nie mylił się. To była głowa ciotki Elzy. Po raz drugi wyciągnął wiadro i znowu zobaczył głowę ciotki Elzy. Znał ją, jak wszyscy w okolicy. Nie miał wątpliwości, że to ona. Patrzyła na niego z dna wiadra, a jego mdłości chwyciły. Pokuśtykał do wsi i sprowadził dziadka Ignacego oraz dziadka Piotra, a także obu wujków. I wszyscy zobaczyli głowę ciotki Elzy. Dopytywali, czy wie, gdzie jest jej ciało, ale on nie wiedział. Pytali, czy słyszał w nocy jakieś hałasy, krzyki, jęki, ale on niczego nie słyszał. Złożyli wszystko na karb jego głuchoty, bo słuch mu mocno szwankował i mordercy nieprzypadkowo wybrali jego studnię. By się z nim dogadać, trzeba było głośno krzyczeć. Albo na migi rozmawiać. W każdym razie nic nie wiedział. Później znalazł na płocie kartkę z napisem: „Polaczki, wynoście się z naszej ziemi”. Pojął, że to nie żarty. I choć z innych wsi dochodziły już wieści, że takie kartki się pojawiały, nie wierzył, że mają one jakiekolwiek znaczenie. A teraz uwierzył. Ale na razie z dziadkiem Ignacem poszukiwał ciała ciotki. Obeszli wszystkie zakątki, przejrzeli rowy, jamy, doły, wojenne okopy, ciotki nie znaleźli. Co się z nią stało? – zastanawiali się. – Gdzie ją ukryli? – I wtedy dziadek Piotr pomyślał, by raz jeszcze do studni zajrzeć. Spuścili wiadro, wiadro rozdzwoniło się o cembrowinę i opadło na dno. Poruszyli kilka razy sznurem, ale nic nie wyciągnęli, tylko czystą wodę. Przez chwilę naradzali się, co dalej czynić, patrząc na dziadka Piotra. A on zaproponował, by jeszcze raz spróbować. Spróbowali. I odrąbaną rękę ciotki Elzy wyciągnęli. A potem drugą. Patrzyli na siebie z otwartymi ustami. Nie wiedzieli, co powiedzieć. Stali jak skamieniali. Przed nimi leżała martwa głowa i odrąbane ręce ciotki Elzy. Dopiero teraz uzmysłowili sobie, że były bez palców.
– Po kolei musieli odrąbywać – zgrzytnął zębami dziadek Ignacy. Stał przy studni i spytał:
– A gdzie reszta? Gdzie ciało? Gdzie nogi?
Nikt jednak nie odpowiedział, bo nikt nie wiedział.