Długo wpatrywali się w odciętą głowę i martwe ręce, aż dziadek Piotr polecił, by jeszcze raz spuścić wiadro. Spuścili, ale bez skutku. Próbowali tak kilka razy. Nic to nie dało. Wujek Marian zaproponował, by obwiązali go sznurami, a on zjedzie na samo dno i sprawdzi, czy nie ma tam ciała. Po naradzie jednak odrzucili ten plan. Studnia była głęboka, nie dało się więc dotrzeć do dna i sprawę zostawili niedokończoną. Długo się nikt nie odzywał. A odcięta głowa wciąż na nich patrzyła.
– Zamknij jej oczy – mruknął dziadek Piotr. – Patrzy tak, jakby o coś nas oskarżała – powiedział. A wujek Marian podszedł do głowy i zamknął oczy.
Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Po kilku dniach nastąpiła straszna susza, pola tak wyschły, że widać było tylko spękaną ziemię. Woda w studniach opadła. I same się zwłoki ciotki Elzy odsłoniły. Leżały w głębi, pokiereszowane, oddzielnie nogi i stopy, i przepołowiony korpus, poszarpany, jakby cięty piłą. Wujek Marian po długiej drabinie zszedł kilka razy na dół i wyniósł resztki ciotki Elzy na wierzch.
Dziadek Ignacy długo wpatrywał się w szczątki nieboszczki, a jego wydatna szczęka nerwowo się poruszała. Dziadek Piotr chciał coś powiedzieć. Kilka razy otwierał i zamykał usta, ale nie był w stanie, jakby słowa ugrzęzły mu w gardle i tylko ostry ból targał mu głowę. Co chwilę chwytał się za czoło i z obu stron je podtrzymywał, jakby się bał, że zaraz pęknie i rozleci się na kawałki, jak rozsypujący się dzban.
– Badyl za tym wszystkim stoi – nie patrząc na nikogo, wydusił dziadek Ignacy.
Nikt jednak nie zareagował.
– Badyl – mimo to powtórzył dziadek.
Jasio Kudłacz zaprzągł konia, poskładane resztki ciotki ułożyli na starych drzwiach od obory i zawieźli na plebanię, gdzie już leżała gotowa do pochowania głowa. Odbył się pogrzeb, w którym uczestniczyła cała wieś. Nie brał w nim udziału tylko Badyl, który stał na progu swojej chaty i ponuro się przyglądał długiej procesji żałobników. Ciągnęła się od kościoła do cmentarza. I nie było już ciotki Elzy.
Minęły lata.
Został zamordowany siekierami dziadek Ignacy.
Spalony żywcem kuzyn Waldek.
W płomieniach ognia, porąbana, pocięta, zadźgana nożami zginęła połowa mojej rodziny.
Skończyła się wojna.
Zostaliśmy wygnani ze swojej ziemi.
Nastała Ukraina.
A ja zacząłem opisywać tamte tragiczne wydarzenia i publikować książki.
Spotkałem się z dziadkiem Piotrem, by powspominać dawne dzieje, a on mi powiedział:
– Wiesz, Stasiu, ciotka Elza wciąż patrzy mi w oczy. Minęło tyle lat, a ona ciągle czegoś ode mnie żąda, czegoś chce.
– Czego, dziadku? – spytałem.
Wzruszył ramionami, nabił fajkę i długo patrzył przed siebie, jakby chciał zobaczyć miniony świat. Ale nie zobaczył. Bo już nie było minionego świata. Przy pożegnaniu, pokiwał głową i wymamrotał:
– Chce prawdy.
Wbiły mi się mocno te słowa w serce, jak drzazga, która boli.
Bo nikt nie znał prawdy. Nikt nie wiedział, kto zamordował ciotkę Elzę. A wszelkie domysły na nic się zdały, ponieważ nikt nie miał żadnego dowodu. Sprawa wydała się beznadziejna i przegrana na zawsze. Tak jak wiele innych spraw. Nikt nie odnalazł sprawców wielu zbrodni. Nikt nie postawił ich przed sądem. Nikt nie wydał wyroku. I nikt nie zaznał sprawiedliwości.
– Wciąż patrzy mi w oczy – słyszałem słowa dziadka.
I sam zobaczyłem, jak ciotka Elza patrzy na dziadka. Bo widziałem ją, jak zatrzymywała na każdym z nas wzrok i długo się nam przyglądała, jakby chciała nas zapamiętać na zawsze. Tyle tylko, że teraz patrzyła z zaświatów. I na mnie patrzyła. Widziałem jej ostry, przeszywający, ale i jakiś dobry, pełen miłości wzrok.
Aż nadszedł czas, że wyjechałem z telewizją do swojej wsi, by nagrać film o ludobójstwie. Wiele lat wcześniej ojciec mnie spytał:
– Chcesz napisać o Hnilczu książkę?
– Tak, tato, chcę napisać o Hnilczu książkę.
Zamyślił się i powiedział:
– Nie napiszesz, synu, bo nie wiesz, kto zamordował ciotkę Elzę.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
– Cóż warte jest pisanie, kiedy nie ma w nim całej prawdy – patrzył ponad moją głową.
Już chciałem zrezygnować z pisania, gdy tym razem zjawił się u mnie w domu i od progu się odezwał:
– Jedź, synu – chwilę się nad czymś zastanowił – jedź – powtórzył – bo ja już tam nigdy nie pojadę. Ale uważaj! – przestrzegł mnie. – Mordercy wciąż żyją.
Wysłał mnie jak swój prywatny list na zaginioną Atlantydę.
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Jeszcze niedawno odwodził mnie od planów wyjazdu, dawał do zrozumienia, że i tak nie odkryję prawdy, więc nie ma sensu, bym jechał, a teraz mu się odmieniło. Nie miałem pojęcia, jak to rozumieć.
– Dlaczego? – spytałem. – Dlaczego nie pojedziesz?
– Bo nie zastanę tam już swojego świata. A na inny nie chcę patrzeć.
– A ja? – spytałem.
– Ty to co innego – odrzekł. – Ty chcesz coś sprawdzić, porównać, dotknąć, powąchać, poczuć… Bez tego nie da się świata opisać.
Nie byłem pewien, czy bez tego nie da się świata opisać. Nawet zdawało mi się, że wprost przeciwnie, bez tego można znacznie lepiej i ciekawiej świat opisać, bo nic nie ogranicza piszącego, żadne znane przedmioty, krajobrazy, twarze, idee i okoliczności, żaden terror psychiczny, żadna dyktatura faktów, wszystko się stwarza samo przez się, jakby samo w samym sobie i we własnym stawaniu się stawało, w jednym niepowtarzalnym akcie samoorganizacji, w którym przemawia przez nas inna, nieznana dotąd rzeczywistość. I już chciałem te wszystkie mądrości przekazać ojcu, lecz on nieufnie mi się przyjrzał i powiedział:
– Zresztą, masz swój rozum, jedź albo nie jedź. I tak na jedno wyjdzie.
Znowu go nie rozumiałem.
Nie zrozumiałem, co miał na myśli. Ale taki ojciec był. Coś głęboko ukrywał. A dawał tylko sygnały, by pobudzić moją wyobraźnię. Reszty musiałem się sam domyślać. Wiedziałem jednak, że za tym kryje się coś ważnego; „…jedź albo nie jedź. I tak na jedno wyjdzie” – kołatało mi się po głowie. A ojciec odwrócił się na pięcie i już nigdy do tego nie wracał.
Wkrótce umarł.
A ja pojechałem do swojej wsi. Sam nie wiem dlaczego. Wcale nie po to, by coś napisać albo nie napisać, nakręcić lub nie nakręcić. Długo się wzbraniałem. Wynajdowałem sto powodów, by nie jechać, jednak w końcu pojechałem. Coś mnie pchnęło w tamtą stronę. Coś nielogicznego, absurdalnego, niepojętego dla mnie samego i wszelkich rozumnych racji. Coś, co po nocach z nami gada i nie pokazuje swojej twarzy, a tylko szepcze:
– Jedź! Jedź!
I pojechałem. Posłuchałem tego tajemniczego głosu.
Spakowałem walizki i w drogę.
Towarzyszyła mi telewizja, by pokazać, jak to stary, schorowany pisarz wraca po pół wieku do swojej wsi i co się wtedy z nim dzieje. Wiedziałem, że takie pytania zacznie mi zadawać mądra pani redaktor. Co pan odczuwa? Czy poznaje pan dawne kąty? Gdzie zamordowano pana dziadka Ignacego? A gdzie ciotkę Elzę? Gdzie katowano Stasia? A gdzie spalono kuzyna? I jak się pan uratował? Ale nie zadała mi żadnego pytania. Bo nagle we mnie wszystko się zablokowało. Patrzyłem na wieś i głosu wydobyć nie mogłem. Widziałem, jak obserwuje mnie nieruchome oko kamery. Jak idą w ślad za mną technicy, specjaliści od światła, obrazu i dźwięku. I chcą, bym coś powiedział, pokazał palcem, ruszył głową, objaśnił, bym w końcu się odezwał i cokolwiek bąknął. Ale ja stałem jak słup, nieruchomy i martwy. Jakby mi ktoś pięść w gardło wsadził. Milczałem jak grób. Nie byłem w stanie słowa wydusić. Szliśmy przez wieś w przygnębiającym, trudnym milczeniu, a ja nic. A to długa wieś. Ciągnąca się przez siedem kilometrów. A może i więcej. Powoli obok nas i za nami zbierały się grupki źle ubranych, obdartych, chudych i zmizerowanych wieśniaków, brudnych dzieci i zaniedbanych kobiet. I ciągnęły za kamerą jak coraz dłuższy kondukt pogrzebowy. W skupieniu, z uwagą śledzący każdy nasz gest, poruszenie dłoni, ruch ust, drgnienie powiek. Widziałem też kątem oka, jak mądra redaktorka unosi brew i porozumiewa się po cichu ze swoim zespołem. Jak gestykuluje i nie spuszcza mnie z oka. Czułem, jak przekazują sobie milczące sygnały, szepczą coś do siebie i odskakują jedni od drugich, jakby się bali, że zauważę te ich spiskowe gesty. Powiadamiali siebie wzajemnie, że chyba jest źle ze mną, język mi skołowaciał, mózg zastygł, umysł przestał pracować, przekazywali sobie niemo, że nagłych zawrotów głowy dostałem, w obłęd popadłem.