Выбрать главу

A mnie się świat dziwnie deformował, zniekształcał i przeobrażał, domy się przekrzywiały, jakby się rozpadały, zniekształcały i nagle malały, z odpadającymi drzwiami i połamanymi furtkami, z rozłażącymi się płotami. Mocno waliło mi serce, jakby chciało z piersi wyskoczyć. Ze szkoły zostały tylko odrapane ściany. Zamiast dachu niebo widniało. Z chaszczy cmentarza krowy się wyłaniały. Ze sklepu wujka Mariana pustką straszyły powybijane okna. W rozwalonej i pełnej blizn bibliotece stada kotów się wylegiwały. Ściany kościoła liszaje przegryzały, dach był przechylony, a wewnątrz leżały belki i pasły się kozy.

Kondukt wciąż się powiększał. W pewnym momencie dostrzegłem z boku wysokiego, spłaszczonego niczym deska chudego starca, który ukrywał się za plecami idących ludzi. Co chwilę migała mi jego zapadnięta, blada twarz i znikała. Najpierw przy ruskim cmentarzu. Potem wśród sadów. Przy chatce samotnej kobiety. Posuwał się za konduktem i zerkał tylko na mnie. Przy szkole zatrzymałem się na dłużej i gwałtownie się odwróciłem. Zobaczyłem jego szeroko rozwarte oczy. Zaskoczony, nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Gdy minęliśmy kościół, zaszedł mnie z drugiej strony i wyglądał zza drzewa. „Kim jesteś, staruszku, że tak mnie śledzisz?”, wdarła się do mojego mózgu niespokojna myśl. Ale ta myśl musiała i do niego trafić, bo zniknął mi z oczu i przez długi czas go nie widziałem. A oko kamery wciąż mnie śledziło.

Wkraczaliśmy na uliczkę, która do mego domu prowadziła.

Nogi same w tę stronę ciągnęły.

Redaktorka straciła już wszelką nadzieję, że cokolwiek powiem i kiedykolwiek się odezwę. Bezradnie opuściła głowę i zamyślona szła za kamerą.

Ale myliłem się, sądząc, że zrezygnowała ze swoich planów.

W każdej chwili gotowa była do akcji, profesjonalistka, perfekcjonistka, znowu bacznie na mnie zerkała, sprawdzając, czy coś się może we mnie odmieniło i czy jestem w stanie sklecić choć ze dwa zdania.

Ogarniała nas jakaś pulsująca, bolesna cisza.

Tylko stukot butów było słychać.

Gdy mijaliśmy rów, chudy staruszek znowu wychynął na moment zza pleców milczącego tłumu i schował się w cieniu drzew.

Ruszyliśmy pod górę, gdzie stała moja chata.

Ale zamiast chaty wyłoniła się ogromna biała pustka.

Nie było mojej chaty, płotu, ogrodu, sadu, przydrożnej kapliczki, aniołów, które zostawiłem, by chroniły obejście, archaniołów i chórów anielskich, ani złotych pszczół, które fruwały nad domem.

Powiało straszną i smutną ciszą.

I wtedy stało się coś, czego się nikt nie spodziewał.

Na moment musiałem się oddalić.

Gdy wracałem, jak spod ziemi wyrosła przede mną długa, blada postać i uniosła do góry ramię.

– Pan Srokiwskij? – odezwała się zachrypłym głosem, jakby czekała na mnie od wieków.

Byłem tak osłupiały, że słowa wydusić nie mogłem. Nie dość, że zwaliły się na mnie jak potężna góra ciężkie i pełne bólu wspomnienia, dawne przeżycia, śmierci, dużo śmierci, to jeszcze owa postać jak duch wynurzyła się z zaświatów i wypytywała:

– Syn Jana?

– Tak, syn Jana.

Skinąłem głową. Skąd wiedział, że jestem synem Jana, pojęcia nie miałem. I w ogóle pojęcia nie miałem, kim był, czego ode mnie chciał i co to wszystko znaczy.

– Wnuk Ignacego? – upewniał się.

– Tak – odparłem. I sam byłem zaskoczony swoim głosem. Bo to nie ja się odezwałem, tylko jakiś daleki, obcy głos, który jakby żądał, bym się choć na chwilę ujawnił.

– Choczu z toboju pohoworyty – powiedział poważnie i jakoś ostatecznie, jakby od tego nie było odwołania.

Nie zdążyłem mu zadać pytania, kim jest i dlaczego tak nalega, gdy kamerzysta jak oszalały rzucił się z aparaturą, żeby nas sfilmować, a redaktorka skoczyła jak oparzona, by znaleźć się w środku wydarzeń, lecz staruszek spokojnie, ale kategorycznie zażądał, by się odsunęli, ponieważ on ze mną chce tylko rozmawiać, na osobności, bez świadków, kamer, lamp i całego tego zamieszania – wskazał ekipę telewizyjną.

Dałem znak, by odeszli.

Z niepewnymi minami, zdezorientowani, z ociąganiem i jakby z pretensjami oddalili się.

A chudy staruszek przez chwilę jeszcze mi się przyglądał, jakby sprawdzał moją wiarygodność, po czym wychrypiał:

– To ja zamordowałem Elzę.

Jakby mnie obuchem zdzielił.

To omam. Halucynacja. Zwidy chorego umysłu, myślałem.

Cała ta podróż była dla mnie omamem. Koszmar jakiś.

Przetarłem z niedowierzaniem oczy.

Miał z osiemdziesiąt osiem lat. Na oko. Nie przedstawił mi się, nie powiedział, o co mu chodzi, nie przygotował mnie do tego, tylko palnął: „To ja zamordowałem Elzę”. Było to nienormalnie absurdalne i nie do pojęcia. Przecież tak się nie zdarza, gorączkowo myślałem. Chyba się przesłyszałem. To jednak złudzenie, przewidzenie jakieś, zjawa. A widmo przede mną stało, widziadło jakieś, upiór. Ciarki mnie przeszły. Pomyślałem, że to jakieś maszkary z wojny mnie naszły. Ale nie były to żadne maszkary. Nie było to też żadne widziadło, upiór czy zjawa. Przede mną stał żywy człowiek, wysoki, chudy i płaski jak deska. Ubrany skromnie, nawet ubogo, w porwanych spodniach i zmiętej koszuli. A buty na bosych stopach wprost się rozlatywały. I palce wystawały ze środka. Za to bujna, siwa grzywa unosiła się wysoko nad głową. Kołysał się lekko na boki, jakby równowagi nie mógł utrzymać.

– Nie rozumiem – odpowiedziałem.

Ale sam nie wiedziałem, czego nie rozumiem. I dlaczego tak odpowiedziałem. Byłem rozdygotany, oszołomiony. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie dość, że nie radziłem sobie ze swoją ziemią, wsią, pamięcią, natłokiem wspomnień, doszedł jeszcze ten typ. Czego on ode mnie chce?

– Zamordowałem twoją ciotkę, Elzę – uściślił.

Nie usprawiedliwiał się. Nie wyjaśniał. Nie tłumaczył. Tylko stwierdził.

– Pan? – głos sam się ze mnie wydobył, samoistny, sam w sobie tylko ważny. I nie wiem, jak to się stało, zacząłem zadawać mu pytania. Ale to nie ja je zadawałem, pytania same się zadawały.

– I pan chciał ją udusić? – usłyszałem swój głos.

– Tak. Chciałem udusić.

– I utopić?

– Tak, chciałem utopić.

– I zabić w górach?

– Tak, chciałem ją zabić w górach. Zepchnąłem w otchłań.

– I pan się nazywa Badyl? – moje ciemne oko wwiercało się w jego siwe oko.

– Tak, nazywam się Badyl. Iwan Badyl – odparł spokojnie.