Выбрать главу

Nic w nim nie drgnęło. Nic nie pękło. Nic się nie załamało.

– A dlaczego pan to zrobił? – dociekał głos.

Bez wahania odpowiedział:

– Bo kazali.

– Kto kazał?

– Bandera, UPA, chłopcy z lasu – recytował.

– To był wyrok?

– Tak.

– I pan musiał go wykonać?

– Tak.

– Nie mógł pan odmówić?

– Nie.

– Co by się stało, gdyby pan odmówił?

– To samo, co z Elzą.

– Zamordowaliby pana, pokawałkowali, poćwiartowali tak, jak pan to zrobił?

– Tak.

– Czy to jest dla pana usprawiedliwienie?

Zacisnął zęby.

– A sumienie? – spytałem. – Co z sumieniem?

Spojrzał gdzieś daleko, jakby tam szukał sumienia. Nie odpowiedział na pytanie.

– Znęcał się pan nad nią, męczył, poddawał straszliwym cierpieniom. Prawda?

– Tak – odparł zimno.

– Czy te męczarnie, jej ból, cierpienie, sprawiały panu przyjemność?

Zamarł w bezruchu, zastygł, nawet nie drgnął. Jego oczy, ciało, ręce, nogi jakby skamieniały. Chciałem nim wstrząsnąć, dotknąć go, zranić. Wciąż milczał.

Powtórzyłem pytanie. Inaczej tylko je sformułowałem.

– Czy mordowanie sprawiało panu radość? Dawkowanie cierpienia? – patrzyłem mu prosto w twarz.

Drgnął, zawahał się i wychrypiał:

– Tak, cieszyliśmy się.

Nie powiedział „ja” się cieszyłem. Tylko „my”. Rozmył odpowiedzialność.

Jeszcze inaczej postawiłem pytanie:

– A pan? Czy panu osobiście mordowanie dawało satysfakcję?

Długo milczał, potem skinął głową i wyraźnie powiedział:

– Tak.

Nie dostrzegłem cienia emocji, niepokoju, winy, strachu, czegoś takiego.

Mówił zimnym, jakimś odczłowieczonym głosem.

Zwróciłem uwagę na jego długie, blade ręce oraz na cienkie jak patyczki palce. Zauważyłem, że trzęsą mu się teraz te ręce. Głos miał spokojny, ale ręce mu się trzęsły. Chciałem go spytać, dlaczego ze mną rozmawia, nie mogłem jednak oderwać wzroku od trzęsących się rąk. Jego twarz była wykrzywiona, lecz nie ze złości ani z gniewu, tylko jakby sparaliżowana, martwa i zimna, wykrzywiona, jakby dawno zaschła w jakimś okrutnym, martwym skurczu. Przeszła mi przez głowę myśl, że musiała się tak skrzywić, gdy odrąbywał głowę ciotki Elzy. I skrzywienie to pozostało mu do dzisiaj. A on się odezwał:

– Przez te wszystkie lata nie mogę sobie z tym poradzić.

Zaskoczył mnie. Po wcześniejszych pytaniach i jego chłodnych odpowiedziach, nagle taki zwrot. Nie kajał się, nie przepraszał, tylko stwierdził, co się z nim działo potem, już po fakcie. Po dokonanej zbrodni.

– Z czym? – spytałem. – Z czym nie mógł pan sobie poradzić?

Długo milczał. Ja się też nie odzywałem. Czekałem. W końcu powiedział:

– Ona ciągle na mnie patrzy.

Coś mnie ścisnęło w dołku.

– Jej odrąbana głowa wciąż na mnie patrzy – powtórzył. – W dzień i w nocy, w dzień i w nocy. I nigdy nie przestaje – dodał.

– I co? – zadało się pytanie.

Zdawało mi się, że to bez sensu. Że wszystko, co tu zachodzi, jest bez sensu. Poczułem to bardzo mocno. Ja, redaktorka, oświetleniowiec, kamerzysta, telewizja, ten człowiek, pytania i odpowiedzi, cisza poza nami, ta straszna cisza wieczornej pory, kiedy wszyscy się odsunęli na bok i nasłuchują, a ja nic z tego nie rozumiem. Wszystko to było bez sensu.

– Musiałem to komuś z waszych powiedzieć – odezwał się.

Wyraźnie zaznaczył: „komuś z waszych”.

Uniosłem brew.

– Czekałem pięćdziesiąt lat – mówił. – Pół wieku!

Zamilkł na chwilę. Dokładnie mi się przyjrzał, jakby jeszcze raz sprawdzał, czy ja to naprawdę ja. Poruszył ręką, jakby chciał coś z daleka przywołać i powiedział:

– I to spowiedź, pan Srokowski – wychrypiał. – Grzechów wyznanie – patrzył mi prosto w oczy. – Tylko przed wami mogę się wyspowiadać. Tylko przed wami.

„Nie przed popem”, pytało się we mnie pytanie.

– Nie przed popem, pan Srokowski – odpowiedział, jakby usłyszał to pytanie. – Tylko przed wami. – Na nic się zdały mordy – zatoczył wzrokiem koło. – Nie ma życia, pan Srokowski. Nie ma prawdy, wolności, sprawiedliwości… – zatoczył ramieniem i pokazał biedne, rozwalające się chaty, nędzne gospodarstwa, chylące się płoty i brudne dzieci, stadami ganiające po ulicy. – Niech pan spojrzy na nasze życie, pan Srokowski, na nasze twarze, oczy, myśli… – przerwał i już nie dokończył.

Znowu długo mi się przypatrywał, a potem cicho, zdławionym głosem, wydusił:

– Poda mi pan teraz rękę, pan Srokowski?

A ja zobaczyłem, jak ciotka Elza patrzy na mnie z głębi czasu.

Jej duże, smutne oczy przyglądały mi się w milczeniu.

Wielka gorąca fala powietrza uderzyła w moją głowę.

Odwróciłem się i bez słowa odszedłem.

Odchodziłem powoli i jakby niepewnie.

Czułem jak on wciąż stoi i nie spuszcza ze mnie wzroku. Lekko zgarbiony, z wykrzywioną twarzą.

A ja się od niego oddalałem.

Nie wiedziałem, czy dobrze robię czy źle, mądrze czy niemądrze. Nie miało to już żadnego znaczenia. Nie podałem mu ręki. I to nie ja nie podałem mu ręki. I nie ja się od niego oddalałem. Oddalało się od niego coś znacznie głębszego i ważniejszego niż ja, pyłek w obliczu wszechświata. Oddalało się od niego coś ogromnego i potężnego, coś, co płakało i wyło we mnie, co szlochało i łkało z zaświatów. Wielki ból, jęk i cierpienie odwracało się od niego i szło przed siebie. I żal, straszny, porażający żal.

Tylko te trzęsące się ręce niosły się przede mną, jakby w powietrzu płynęły. Dwie samotne, blade, trzęsące się ręce.

A potem nadszedł ból serca, zmącenie umysłu i straszny szum w czaszce.

Musiałem się zatrzymać i stanąłem z opuszczoną głową.

Owiał mnie lekki, jesienny wiatr.

Wtedy uniosłem wzrok i zastygłem.

Zniknął gdzieś kondukt pogrzebowy, który się wolno za nami posuwał.

Zamiast nędznych i chudych istot, mizernych i poczerniałych wieśniaków, zobaczyłem jak z tłumu wyłaniają się mroczne indywidua, koszmarne twory, rogate i dzikie monstra, niepojęte zjawy, upiory i widma z siekierami w dłoniach, widłami, piłami i sierpami w rękach, wielogłowe maszkary, które unosiły się w powietrzu, wyciągały przed siebie ramiona i płynęły po niebie.

A gdzieś daleko, w jakiejś sinej mgle, dostrzegłem martwą twarz dziadka Ignacego, zadźganego nożami Stasia i odciętą głowę ciotki Elzy, która patrzyła na mnie smutnymi oczami z czarnej otchłani.

I poczułem, jak świat usuwa mi się spod nóg.

Wpadałem w wielki ciemny dół.

Zanurzałem się w głębokiej ciszy i już nic nie słyszałem.

2013

Posłowie

W 2006 roku ukazały się w Wydawnictwie Prószyński i S-ka w Warszawie opowiadania kresowe pt. Nienawiść. W „Posłowiu” napisałem: „Moja pamięć, wyobraźnia i emocje rozwijały się i kształtowały w atmosferze wojny, gwałtu i straszliwych mordów. Od wczesnych lat dziecinnych wsłuchiwałem się w głosy, które mówiły o strachu, bólu i cierpieniu. Mieszkałem na wsi w województwie tarnopolskim, gdzie działy się dantejskie sceny. Mordy ukraińskich nacjonalistów, płonące wsie, gwałty i najokrutniejsze zbrodnie dokonywały się na niewinnych ludziach na moich oczach. Odczułem je szczególnie boleśnie, kiedy zostali zamordowani moi najbliżsi: dziadek, zarąbany siekierami, ciotka brutalnie zamęczona na śmierć, kuzyn Stanisław, spalony żywcem i wielu innych krewnych. Żyłem w strachu wieczornych zwierzeń i niezliczonych opowieści przy zapalonej lampie”.