– Nie mogłem, Mańciu – zwracał się załamany do matki, siedzącej z pochyloną głową. – Nie mogłem nic zrobić. – Patrzył na nią w taki sposób, jakby prosił o przebaczenie. – Nikt i nic nie mógł już zrobić – powtarzał.
Matka się do niego przytuliła i mocno objęła.
Usłyszałem jeszcze, jak spytała:
– I co teraz, Janek, z nami się stanie?
– Nie wiem, Mańciu – odparł i spojrzał w okno.
A za nim skierowała tam wzrok i matka.
Ja także spojrzałem w okno i zobaczyłem, jak mój ukraiński przyjaciel, Sławko, w czapce z tryzubem nad czołem, buduje jakiś kopiec i wbija w niego czerwono-czarną flagę.
A nad nim stoi jego dziadek i coś do niego mówi.
Lekcja anatomii
– Nikt się nie spodziewał takiego obrotu sprawy – opowiadał dziadek Piotr, który był dobrotliwy i łagodny jak gołąbek. Najgorszemu wrogowi by pomógł, wodą i chlebem w biedzie się podzielił, uratowałby od cierpienia, bo taką miał naturę. – Człowiek jest najważniejszy – zawsze mówił, wznosił oczy ku niebu i przepraszał Boga, że takie myśli pojawiają się w jego głowie. – Wiem, Panie, że Ty jesteś najważniejszy i władasz światem – tłumaczył się później – ale tam wysoko, gdzie nie sięga nawet moja myśl, na szczytach świata, lecz tutaj, na ziemi, najważniejszy jest człowiek, Panie. Wybacz mi straszny grzech pychy, lecz inaczej nie mogę mówić, bo inaczej nie myślę. I nie będę Cię okłamywać – chylił głowę i trwał w zasłuchaniu, czy piorun w niego nie trzaśnie albo dach nie runie mu na głowę za takie bezeceństwa. Ale nic złego go nie spotkało. Miłosierny Bóg wybaczał dziadkowi grzech pychy… dopóty, dopóki… Właśnie, dopóki…
Dopóki Ukraińcy od rana nie zaczęli się zbierać w grupkach i naradzać.
Widziało ich pół wsi. I dziadek też widział. Bo wtedy właśnie w tej wsi był, odwiedził w niedzielę starego przyjaciela, Justyna Wróbla, pszczelarza i ludowego artystę, którego znał od dawna, podobnie jak wielu innych gospodarzy w okolicy. Wracał z kościoła i gdy uniósł wzrok, zobaczył przed sobą sąsiada Wróbla, Ukraińca, Pawła Hawryłę. Ukłonił mu się jak zwykle i już chciał iść dalej, gdy uzmysłowił sobie, że Hawryło mu się nie odkłonił, miał ponurą minę i ciężkim wzrokiem na niego patrzył. A przecież byli dobrymi znajomymi. Lubili się od lat, można powiedzieć nawet, że na swój sposób się przyjaźnili, pomagali sobie wzajemnie, po sąsiedzku, na polowania razem chodzili, w młodości panny uwodzili, znali się jak łyse konie, a tu Hawryło naburmuszony, nawet czapki nie zdejmie, tylko patrzy spode łba, zatrzymał się więc dziadek i spytał: – Co ci, Hawryło? Źle się czujesz? – A tamten odwrócił się bokiem i nawet nie odburknął. Dziadek, pełen życzliwości i uszanowania dla każdego sąsiada, podszedł do niego bliżej i znowu spytał: – Stało się coś, Paweł? Pomóc ci w czymś? Widzę, że minę nasz nietęgą. – Inny by się obraził i poszedł sobie. A dziadek nie. Dopytywał, przyglądał się Hawryle i dopiero, gdy tamten warknął, by się odczepił od niego i wydusił:
– Wynoś się stąd. Idź swoją drogą – dziadek zrozumiał, że to sprawa poważna.
Ale i tak się nie obraził na Hawryłę. Uznał, że ktoś mu w rodzinie ciężko zachorował albo umarł. W takich sytuacjach człowiek się różnie zachowuje. Nie miał więc pretensji do Hawryły, tylko mu współczuł. Gdy odchodził, powiedział do niego:
– Jestem z tobą, Paweł. Gdybyś czegoś potrzebował, przyjdź.
Ale Hawryło już nigdy do niego nie przyszedł. Ani żaden inny ukraiński sąsiad z tamtej wsi. Wszyscy się nagle odwrócili i zamknęli w swoim kręgu.
Gdy wieczorem dziadek wrócił do domu, a później przyszedł nas odwiedzić, bardzo zmartwiony, że Hawryło cierpi, zaczął się zwierzać, jak mocno przeżywa ludzki ból i jak martwi się z powodu Hawryły. Lecz ciocia Elza, która także do nas wpadła na pogawędkę, potwierdziła wiadomość, że nie tylko Hawryło, ale połowa Ukraińców tak się dziwnie zachowuje. I opowiedziała, że była w jeszcze innej wsi, w Kociej Górce, i spotkało ją to samo, co dziadka.
– Nigdy do wojny z czymś takim się nie zetknęłam – mówiła ze smutkiem, potwierdzając słowa dziadka. – Nigdy Ukraińcy nie zbierali się tak w kupki, jak teraz, i nie radzili nad czymś. A dzisiaj radzą – mówiła.
Matka też często chodziła do tamtej wsi. I ojciec chodził. Wszyscyśmy chodzili, bo niedaleko było. Ciekawie wśród znajomych spędzało się czas. Chłopcy grali na harmonii. Dziewczęta śpiewały. Dzieci piłkę kopały. W dwa ognie grały. W stawie kąpały się. Dlatego i ja nieraz wpadałem do kolegów, by popływać i piłkę z nimi pokopać.
– Stoją pod domami z widłami i łopatami, i naradzają się, bez przerwy naradzają się – mówiła ciotka Elza. – Ale po co im w niedzielę widły i łopaty? – zastanawiała się i pytała dziadka Piotra. – Jak myślisz, Piotr, po im te widły i łopaty?
Dziadek się zamyślał i odpowiadał:
– Jak świat światem nigdy czegoś takiego nie było.
Przyszedł jeszcze dziadek Ignacy, któremu się to całe zachowanie Ukraińców nie spodobało i uznał, że znaczy ono coś bardzo groźnego, o wiele bardziej groźnego niż nam się wydaje. I że jest to coś, czego jeszcze nie znamy, a co dopiero nadchodzi, zapowiada się złowieszczo i groźnie. Tak właśnie powiedział, złowieszczo i groźnie. Przypomniał przy okazji, jak po pierwszej wojnie światowej, gdy trwały walki o Lwów, zachowywali się Ukraińcy. Mordowali Polaków. Nie strzelali do nich i nie zabijali, tylko brali do mordowni, tak powiedział, do mordowni, i torturowali przez kilka dni, znęcali się nad nimi, tłukli kolbami, kopali, zęby wybijali, szczęki łamali, skórę zdzierali, a w końcu naftą oblewali i podpalali.
– Podłe plemię. Kłębowisko żmij – syczał.
Ale dziadek Piotr go uspokajał.
– To była wojna, Ignac… – usprawiedliwiał.
– Wojna nie wojna, dla nich wszystko jedno – dziadek Ignacy był nieprzejednany.
Musiał coś więcej wiedzieć niż dziadek Piotr. Albo bardziej przeczuwał. W każdym razie powiedział, że nie podoba mu się to wszystko. To wystawanie Ukraińców przed domami, te nieustanne narady, spiski, spoglądanie z niechęcią na polskie chaty i pomrukiwania.
– Wszystko przez Hitlera – odezwał się znowu dobrotliwy dziadek Piotr. – Gdyby nie napadł na Polskę, nie byłoby tego.
– Nie wiem, Piotr, nie wiem – odparł dziadek Ignacy. I powiedział, że czuje nadciągające nieszczęście.
– Jakie nieszczęście, tato? – przestraszyła się matka.
Ale dziadek nie zdradził jakie, powiedział tylko, że idzie w naszą stronę nieszczęście. I że coś złego na świecie się dzieje. Miał kiepskie sny. Męczyły go zmory, zwidy, napadały mary. Wydrapywały mu oczy i krzyczały, strasznie krzyczały. – A to nic dobrego nie wróży. I coś zapowiada – wieszczył. Reszta rodziny nie chciała w to wierzyć, ciocia i mama wmawiały dziadkowi, że wracają jego dawne przeżycia, widzenia z bitwy o Lwów, kiedy walczył wśród licealistów oraz studentów i został ciężko ranny w głowę. To tamte bóle się odzywają, mówili. Ale dziadek nie dał się przekonać. I wypalił:
– Zobaczycie, przyjdzie nieszczęście.
I przyszło. Tylko nie od razu.
Minęło kilka dni i nadciągnęły sowieckie tanki, a razem z nimi gromady żołnierzy, młodziutkich chłopców, brudnych, niechlujnych, ze świecącymi oczami, którzy pędzili na złamanie karku na południowy zachód, w stronę Halicza i Stanisławowa.