Выбрать главу

– A nie mówiłem? – znowu zjawił się dziadek Ignacy i od progu rzucił: – Sowieci nas zaatakowali. I już po Polsce. Z jednej strony Hitler, z drugiej Stalin. I po nas. Znowu niewola. Znowu kajdany. I znowu Sybir. Bo na pewno nas nie zostawią w spokoju.

– Może Ukraińcy wcześniej wiedzieli, że przyjdą, i dlatego tacy hardzi się stali – rzuciła ciotka Elza, która znowu do nas dołączyła.

– A skąd mogliby wiedzieć? – powątpiewał dziadek Piotr.

– To dlaczego się tak zachowywali? – spytała ciotka Elza. – Z widłami i łopatami stali. Jakby chcieli nam przez to coś powiedzieć, coś ważnego przekazać, a my nie zrozumieliśmy – mówiła z zastanowieniem. – Bo inaczej, po co by to robili?

Nikt nie potrafił jej odpowiedzieć. To było 19 września 1939 roku, dwa dni po napadzie Sowietów. A dzień później gruchnęła wiadomość, że sąsiednia wieś, Leśna Skała, została zaatakowana. Polacy wybici do nogi. Przyniosła do nas tę informację wiedźma Honorata. Była posępna, groźna i źle patrzyło jej z oczu. Omiotła wzrokiem zapiecek, gdzie siedziałem jak strusia, ukryty między poduszkami, i wykrztusiła:

– To woła o pomstę do nieba.

– Co? – spytała matka.

– Nie pytaj – fuknęła. I zaczęła opowiadać. – Mordy zaczęły się w nocy…

– Jakie mordy? – przerwała matka.

– Słuchaj! – odburknęła i osadziła matkę mrocznym spojrzeniem. – Słuchajcie! – zwróciła się do wszystkich i ciągnęła: – Zaatakowali, gdy już wszyscy spali… a właściwie nie ludzi zaatakowali, tylko trupy…

– Jakie trupy? Co ty wygadujesz? – zirytował się wujek Marian. Nie lubił za bardzo wiedźmy Honoraty. Ciągle włóczyła się nie wiadomo gdzie. Opowiadano, że dawno temu jakieś tajne nauki pobierała, magią się zajmowała, a nawet studiowała na uniwersytetach, tylko potem nieszczęśliwie się zakochała i rozum straciła. Ale nie całkiem i nie do końca, tylko po części, jednak wujek się na nią boczył. Może miał pretensje, że nie zwierza się mu z sekretnych podróży, o których nikt we wsi nic dokładnie nie wiedział. Po prostu znikała i tyle. A potem nagle się pojawiała, poobijana, znużona i chuda jak szczapa. Długo musiała dochodzić do siebie, by jako tako wyglądać.

– Mówże! – ponaglił ją wujek Marian.

– Spokojnie, krewniaku, do wszystkiego dojdziemy – odparła z kwaśnym uśmiechem, by go zbić z tropu. – Ale najpierw musicie wiedzieć, że na czele tej szajki morderców stał pop, Iwan Kołbasa…

– Pop? – nie mogła uwierzyć matka.

– Tak, Mario, pop… – obrzuciła matkę niecierpliwym spojrzeniem, jakby się jej spieszyło. – Widzicie, co się porobiło – znowu była posępna. – Barczysty i silny mężczyzna – kontynuowała – który wydawał rozkazy. Towarzyszyli mu dwaj synowie, Mykoła i Kliment, też osiłki, z siekierami i nożami w zębach.

Matka zadrżała. I skuliła się.

– To dopiero początek – ostrzegła wiedźma. – Ale zanim zaczęli mordować, otoczyli ciasno wieś nocą, że mysz by się nie wyślizgnęła. Przynieśli ze sobą żagwie, aby było jasno jak w dzień, i napadli na kościół.

– W nocy? – pisnęła matka. – Na pusty kościół? – wydało się to jej nieprawdopodobne.

– Tak, Mario, w nocy, na pusty kościół – potwierdziła wiedźma, nie miotając już ognistym spojrzeniem po ludziach. – W nocy – potwierdziła. – Dlaczego w nocy, nie wiem, ale w nocy. Siekierami rozwalili drzwi i włamali się do środka. Sami młodzi, poza popem. Chłopcy i dziewczyny. Po siedemnaście, dwadzieścia lat. I zaczęli rabować. Sutanny, ornaty, komże, kapy, stuły, chorągwie, figurki anielskie – podawała nazwy, których nie znałem. – Rozwalili też tabernakulum i wyjęli kielichy, komunikanty i… monstrancję… – nagle umilkła.

– Chryste, Panie – jęknęła matka. – Świętokradztwo!

Wiedźma skinęła głową.

– Więcej niż świętokradztwo, Mario – burknęła. – To hańba, kochani, wielka hańba, sromota i zmaza. Hołota wdziera się do kościoła, plądruje i gromadzi zrabowane rzeczy w jednym miejscu – westchnęła, zrobiła groźną minę i po chwili ciągnęła: – …gromadzi w jednym miejscu, zwala wszystko na kupę, a gdy już zrabowała, rzucają się na nie młodzi, jak zgłodniałe wilki, i zaczynają rozszarpywać, z pazurami skaczą sobie do oczu, by wyrwać jak najwięcej. I żrą się między sobą, kto jest najważniejszy. Aż wkroczył pop i uspokoił motłoch.

– I pop pozwolił, by polski kościół…? – matka była przerażona.

– Tak, Maniu – jakoś miękko, łagodnie odparła wiedźma. – Ale co się dalej działo?! Co się działo, Maniu!? To nie tylko o pomstę do nieba woła. To żąda zemsty, krwi! – zacisnęła pięści.

– Co? – jeszcze bardziej przeraziła się matka.

– Dziewczyny skoczyły po nożyce, igły i nici – ciągnęła – kapy i ornaty pocięły na kawałki i w pośpiechu szyły dla siebie bluzki, sukienki, chusty i spódnice. Pop z synami poszli na plebanię, by ukryć co cenniejsze zdobycze. Chłopcy błyskawicznie zorganizowali akordeon i cymbały, chwycili za instrumenty i zaczęli się bawić, trwały już tańce, śpiewy i dzikie harce. Strumieniami lała się wódka. I to w kościele! Rozumiecie?! W kościele! W domu bożym. Krzyczeli, porykiwali na siebie i wznosili hasła: „Sława Ukrainie!”, „Smert Lacham!”.

Matka tak się skurczyła i zmalała, jakby chciała się zapaść pod ziemię.

Obaj dziadkowie pozamykali oczy. A ciotka Elza szczypała zębami palce aż do krwi. Jakby je chciała odgryźć.

Wiedźma zaś kontynuowała:

– I te bydlęta, jak się już nachlały, w strojach uszytych z kap i innych szat liturgicznych, poczęły się gzić ze sobą. Chłopcy rzucali się na dziewczyny, dziewczyny na chłopaków, padali w nawie głównej między ławkami i pakowali się jedni na drugich, sapali, kwiczeli jak świnie, wydzierali się, jakby im kto skórę zrywał z pleców. Kotłowali się i kłębili, jakby sądny dzień nastał, tak bardzo chcieli skorzystać z uciech żądzy. Przed tabernakulum?! Wiecznym ogniem?!

– Nie! – krzyknęła matka.

Ale wiedźma chyba jej nie usłyszała, bo warknęła tylko:

– Koty się nawet na wiosnę tak nie parzą! A oni w kościele! W świętym miejscu!

I burknęła:

– Sodoma i gomora!

Nikt się nie odezwał, wszystkich zamurowało. Opowiadała takie nieprawdopodobne rzeczy, że dziadkom oczy wyłaziły na wierzch, choć swoje lata mieli, a kobiety nie wiedziały, co z rękoma zrobić, tak były zmieszane.

Wiedźma mówiła dalej:

– Gdy wrócił pop z synami, towarzystwo było nieprzytomne, otumanione i wściekłe z powodu przerwanej roboty. Nerwowo naciągało na siebie łachy i wyglądało strasznie. Jakieś monstra, potwory z piekła rodem. Spocone, zasapane, z wywalonymi jęzorami. Ale widać było, że czegoś im ciągle brakowało, bo gdy pop się na chwilę oddalił, któryś znalazł w zakrystii jeszcze jedną szafę z komżami i co poniektórzy narzucili je na siebie, inni zaś wpadli na pomysł, by konie ze stajni ściągnąć i wkrótce pod kościołem stado wierzchowców się zebrało i przebierańcy ruszyli w szatach liturgicznych na spoconych karkach przez wieś.

– I to wszystko działo się w nocy? – wychynęła matka ze swoich zgryzot.

– Tak, Maniu, w nocy – przytaknęła wiedźma. – Z chat ukraińskich wypełzły jak mary duchy ciemności, nowe tabuny dziewczyn i chłopaków. Wśród krzyków i dzikiego wycia, huraganowymi brawami witali szalejącą bandę. Wariowali tak i miotali się do rana. A o świcie siekiery, noże i widły połyskiwały w blasku słońca. Polskie domy zatrzasnęły drzwi i nikt przez trzy dni nosa nie wychylał za próg. Zapanował ciężki smutek i wielki, ciemny strach. Nikt już nie wiedział, co się gdzie dzieje. Nawet starzy Rusini, wiekowi staruszkowie, chwytali się za głowy i mamrotali: