– Co oni wyrabiają?! To nie mogą być nasze wnuki! – przecierali ze zdumienia oczy.
– Oszaleli! – dławiły się babki ze wstydu.
A wiedźma ciągnęła:
– Tylko krzyki, Maniu – wciąż zwracała się do matki – wrzaski, wycia i ryk pijanej swołoczy było słychać. Plądrowali już, łupili i szabrowali starą, wiekową kaplicę, pamiętającą jeszcze czasy dawnych rycerzy i sławnych władców. Pościągali z ołtarza święte figury i poroztrzaskiwali je o ściany. Kiedy zabrakło już naczyń i świętych figur, dobrali się z młotami i siekierami do grobowca z trumnami wmurowanymi w grube ściany i poczęli wydobywać te trumny i profanować szczątki niedawno pochowanych i zasłużonych dla parafii umarłych. Wyobrażacie to sobie?! Wyciągali za nogi trupa po trupie, podnosili do góry, ściągali z nich ubrania, a trupy chwiały się, kołysały, leciały im przez ręce, rzucali nimi jak grudami ziemi, deptali i łamali kości.
– Boże, nie pozwól… – jęknęła matka.
A wiedźma opowiadała:
– Musiał w nich wstąpić diabeł, Mario – zerknęła na matkę – zły duch i zasiało się czarcie nasienie, bo z ziejącymi nienawiścią twarzami parli na nowe trumny i trupy, jakby chcieli je siekierami porąbać. Ale odrzucili po chwili noże, widły, młoty i siekiery, i zabrali się do ściągania z kolejnych nieboszczyków ubrań, spodni, marynarek, koszul i butów. A gdy splądrowali wszystko, a nie dla wszystkich starczyło łupów, runęli do bezczeszczenia grobów na pobliskim cmentarzu, wydobywając na powierzchnię ciała zmarłych i ściągając z nich garnitury, koszule, krawaty, lśniące jeszcze pantofle i pierścionki na palcach oraz złote i srebrne zęby.
– Panie… – dławiła się bólem matka.
– A gdy wpadli na osobną kwaterę – kontynuowała wiedźma – z grobami ofiar wojny, poległych żołnierzy i oficerów, naszych bohaterów narodowych, pootwierali mogiły, pościągali z trupów mundury, bluzy i spodnie, czapki, medale i krzyżyki na łańcuszkach. A trupy pozostawili ciśnięte w nieładzie jedne na drugich, jakby się tędy huragan przewalił. Po kilku godzinach, gdy już nadszedł wieczór i nasycili się zdobyczami, znużeni trzydniowym szaleństwem, porozchodzili się po domach, zostawiając splądrowany kościół, kaplicę i zbezczeszczone groby pomarłych Polaków oraz zabitych na wojnie żołnierzy w chaosie i totalnym bezładzie. Jakby dzikie stado knurów i macior przewaliło się przez wieś – nabrała powietrza i coraz wolniej mówiła: – Przez tydzień panował trwożny spokój. Zdawało się, że nawałnica już przeszła. Burza minęła, pioruny przestały walić. Ale wciąż czuło się odór trupów i mdły zapach odkopanych grobów. Nikt z Polaków nie pokazywał się na ulicy. Siedzieli po domach przelękli, z wystraszonymi twarzami, zerkali przez okna i nasłuchiwali, czy groźne wycie ponownie nie zabrzmi. A kiedy się już zdawało, że burza minęła, choć nie bez szkód, okazało się, że był to dopiero początek nieszczęść.
– Dopiero początek? – matka miała spierzchnięte usta. – Co ty wygadujesz?! – wybałuszyła na wiedźmę przerażone oczy.
Dziadek Ignacy burknął:
– Nieszczęście goni nieszczęście.
Nikt tym razem nie pytał, co dziadek ma na myśli.
– Masz rację, Ignac – potwierdziła wiedźma. – Nieszczęście goni nieszczęście. Gdy już wydawało się, że zapanował spokój, runęli na Polaków. Tym razem na żywych. Znowu chwycili noże, widły, siekiery, sierpy, kosy, piły i ruszyli mordować. Rżnęli w dzień i w nocy. Wycięli kilka wsi. Krew lała się strumieniami. Na ulicach i w domach leżały trupy. Gałęzie obwieszone mężczyznami. Niemowlęta wbite na pale. Staruszki z obciętymi głowami. Pełno rannych, niedobitych, oślepionych i odartych ze skóry. To bestie, Ignac, szatańskie nasienie. Aż strach pomyśleć, co oni robią. Powiem wam, jak to było z rodziną Janki Kulak, mojej bratanicy, aptekarki z powiatu, która przyjechała tutaj na urlop, matki trojga dzieci, pięknego Jasia, który miał cztery lata, trzyletniej złotowłosej Jadzi i szczebioczącej jak ptaszek, ślicznej jak aniołek Bogusi, ledwie dwulatki. Kiedy zaczęli rżnąć Polaków, jej gospodarz i daleki nasz krewny, porządny Ukrainiec, Iwan Hryćko, przebrał ją w ukraiński strój, wyszywane spódnice i bluzki, tak samo uczynił z dziećmi, poubierał je w odzienie swoich wnuków i ukrył w dużym sadzie, w altanie gęsto obrośniętej drzewami i krzakami, by niełatwo było ich znaleźć. A że dzień był ciepły, nie musiał się martwić, że zmarzną. Na wszelki wypadek dał im jednak koce, gdyby rzeź się przedłużała. Ale ktoś musiał donieść, że chowa u siebie polską rodzinę, bo bandyci wpadli z widłami, nożami i siekierami, runęli na Iwana, wściekle dopytując się o Polkę z dziećmi. A więc wiedzieli, że u niego się ukrywa. On jednak jej nie wydał. Wtedy rzucili się do przeszukiwania domu, obory i stodoły, a kiedy nikogo nie znaleźli, miotali się w gniewie, aż jednego z nich coś tknęło, podszedł do dowódcy i na ucho mu szepnął, że trzeba przeczesać jeszcze ogród i sad. No i rozbiegli się. Ganiali z widłami i siekierami po sadzie, kłuli ziemię, ponieważ myśleli, że w kopcu jakimś się ukryli, w kryjówce podziemnej, przetrząsali stare klatki na króliki, ule bez pszczół, jakąś graciarnię i wreszcie natrafili na altanę, ale i tam nikogo nie znaleźli. Gotowało się w nich. Któryś zauważył kupę chrustu, gałęzie z poprzedniego roku, wszedł na nią i zaczął dźgać widłami, a pozostali walili siekierami. Ten, co dźgał widłami, usłyszał jakby jęk, nastawił uszu, ale jęk ustał, więc znowu zaczął kłuć miejsce po miejscu i wtedy rozległ się rozdzierający płacz dziecka. Trafił na najmłodsze. Przebił Bogusi nogę. Szybko się uwinęli, odrzucili gałęzie i odsłonili Jankę i jej trójkę dzieci. Janka była pokłuta i poraniona, ale zaciskała zęby i nie krzyczała. A dzieci miała ukryte pod sobą. W takim wgłębieniu. Lecz gdy najmłodsza wysunęła nóżkę, wtedy właśnie widły trafiły na nią – wiedźma westchnęła i wychrypiała:
– No i zaczęło się. Akt drugi, a może i trzeci, tego nieszczęścia. Ukraińca, który ukrywał Jankę z dziećmi, ubili na miejscu. Z wściekłości porąbali go na kawałki. Krew tryskała jak z fontanny. I nie było już Hryćki. A jego rodzinę, żonę i syna, powiesili w stajni. Gdy z nimi skończyli, zabrali się do mojej kochanej Janki. Chcieli się zabawić i pokazać całej wsi, jakie z nich chojraki. Pragnęli, by tłuszcza biła im brawo i piała z zachwytu. Bo dla nich były ważne igrce, ceremoniał dziki… – tak mówiła, a ja pojęcia nie miałem, co znaczą igrce i ceremoniał dziki, i inne dziwne słowa, ale skoro mówiła to wiedźma, która na uniwersytetach nauki pobierała, różne zaklęcia znała i przyszłość człowieka przepowiadała, to znaczy, że była mądra i każde jej słowo coś znaczyło, więc słuchałem z rozognionym czołem, a ona ochrypłym głosem mówiła dalej: – …krzyki i śpiewy niosły się przez całą wieś, słychać było oklaski, dudnienie i hałas, bicie w bębny i wycie, jakby do piekła się dobijali. Czegoś takiego nikt tutaj nigdy nie widział. W końcu zaprzęgli konie do wozu, Jankę przywiązali sznurami do fury, do jej nogi przyczepili Jasia, do nogi Jasia Jadzię, a do nogi Jadzi – Bogusię, świsnęli batem i ruszyli z kopyta, a pijane tałatajstwo ustawiło się po obu stronach drogi i wyło z zachwytu, jakby w jakimś kuligu uczestniczyło i wyścig koński podziwiało. Bili w bębny, gwizdali i ryczeli z uciechy, gonili za wozem, jakby czary jakieś chcieli jeszcze odprawić. A ciało Janki, Panie zlituj się nad jej duszą, latało z prawa na lewo, podskakiwało i opadało, tłukło się o polną drogę, o ostre kamienie, wystające korzenie, twarde grudy i krwawiło. Strasznie krwawiło. A ona ledwie zipała, wydając pełne bólu jęki. Dzieci fruwały za nią jak ptaki, zanosiły się płaczem i nurzały w gęstym kurzu, aż furmanka zatrzymała się za mostem, nad rzeką. Jasia wciąż jeszcze żyła i dzieci były niedobite, choć poranione i półprzytomne. I wtedy zaczął się, Ignac – spojrzała na dziadka – wtedy zaczął się – powtórzyła – akt czwarty tego nieszczęścia.