Jim miał już powiedzieć Rafaelowi, by dał sobie spokój, gdy wydało mu się, że przez ciało Davida przebiega gwałtowny dreszcz. Wyglądało to tak, jakby przesunęła się po nim mroczna fala, utworzona z cienia. Rafael odchylił głowę do tyłu, rozłożył ramiona szerzej i podniósł głos.
– Xipe totec… xipe totec… tzitzimime!
Oczy Davida wciąż pozostawały zamknięte, lecz jego twarz poczęła się zmieniać. Szyja nabrzmiała niczym ogromne wole, potem wargi rozchyliły się, obnażając zaciśnięte kurczowo zęby. Pod zamkniętymi powiekami gałki oczne obracały się frenetycznie na boki, jak gdyby śnił mu się rozgrywający się w przyśpieszonym tempie koszmar. Zacisnął dłonie na kocu i zatrząsł się od stóp do głów.
– Przestań! – poleciła pani Pyonghwa, robiąc krok do przodu. – Przestań, zobacz, co się z nim dzieje!
Jim chwycił ją za ramię i przytrzymał w miejscu.
– Proszę mu teraz nie przerywać. To wszystko jest częścią procesu przywracania Davida do życia. Jeżeli mu teraz przeszkodzimy… Bóg jeden wie, co się może wydarzyć.
– Co pan chce przez to powiedzieć? Mówił pan, że to nie jest niebezpieczne!
– Bo nie jest… Tak długo, jak długo nie będziemy tego przerywać.
– Ale proszę spojrzeć na jego twarz! Wygląda tak, jakby chłopiec bardzo cierpiał!
Twarz Davida przybrała niemalże purpurową barwę. Usta wykrzywiał okropny grymas, czoło zdawało się falować, jak gdyby pod skórą kłębiły się robaki.
– Musi pan kazać mu przestać! – nie ustępowała pani Pyonghwa. – Jeżeli go pan nie powstrzyma, pójdę po lekarza!
– Xipe totec… xipe totec… yeccan, yeccan… tzitzimime…
Pani Pyonghwa wyrwała się z uchwytu Jima i rzuciła do drzwi.
– Bardzo panią proszę – błagał Jim. – Jeszcze tylko krótką chwilę, proszę!
Pani Pyonghwa wybiegła jednak na korytarz i wkrótce Jim usłyszał jej wołanie o pomoc. Odwrócił się w stronę łóżka, lecz David prawie już nie przypominał dawnego Davida. Chwycił go straszliwy skurcz mięśni, wskutek czego jego kolana były przyciśnięte do piersi. Łapał powietrze szybkimi, spazmatycznymi oddechami, musiał też przygryźć sobie język, bo krew spływała mu z obu kącików ust.
Jim przyglądał się przez chwilę, a potem poklepał Rafaela po ramieniu.
– Może pani Pyonghwa ma rację. Może powinniśmy skończyć. Zobacz, co się z nim dzieje, na miłość boską!
Lecz Rafael potrząsnął przecząco głową i nucił dalej.
– Posłuchaj mnie, Rafael, on chyba zaczyna się dusić. Pora przerwać!
Rafael znowu potrząsnął głową, tym razem gwałtowniej. 1 wtedy Jim spostrzegł ciemne macki wypełzające ze szpar między zębami Davida. Wydłużały się i wydłużały… Wyglądało to tak, jak gdyby zjadał macki ośmiornic, i to tuzinami, które zwieszały mu się na podbródek.
Rafael śpiewał teraz jeszcze głośniej, bijąc pięścią w stolik. Wazon z kwiatami przewrócił się na podłogę i rozbił.
– Xipe totec! – łup! – xipe totec! – łup! – yuccan! – łup! – yuccan! – łup!
W tej samej chwili drzwi otwarły się gwałtownie i do pokoju wszedł lekarz w towarzystwie pani Pyonghwa, pielęgniarki i dwóch ochroniarzy.
– Co tu się, do cholery, dzieje? – zapytał lekarz. – Młody człowieku, proszę odsunąć się od tego łóżka! To szpital, nie koncert rockowy!
– Yuccan – łup! – yuccan! – łup!
Dwaj ochroniarze rzucili się do przodu. Jeden z nich złapał Jima za ramię i wykręcił mu je na plecy. Drugi skoczył na Rafaela.
– W porządku, pajace, idziecie z na… – zaczął jeden z nich.
W tymże momencie David usiadł wyprostowany na łóżku. Twarz miał nabrzmiałą, a usta otworzył tak szeroko, jak tylko był w stanie. Z ogłuszającym rykiem wylał się z nich strumień mroku, kłębiąc się w powietrzu. Cień wzniósł się nad łóżkiem i Jim ujrzał ciemną, przerażającą sylwetkę Yamy, bajkowego demona, którego David zawsze bał się najbardziej. Głowę Yamy wieńczyły rogi, jego oczy były szparami światła w ciemności. Choć był cieniem, Jim wyraźnie widział haczykowate kolce na jego ramionach i długie, zakrzywione pazury.
Yama to stwór z piekła rodem – albo z wyobrażenia piekła będącego produktem ludzkiej imaginacji – lecz teraz przebywał tutaj i był rzeczywisty, jeśli nawet nikt oprócz Jima nie mógł go dostrzec.
– On tu jest, Rafael! – krzyknął Jim. – Jest tutaj! Nad łóżkiem!
– Xipe totec! – ryknął Rafael i skrzyżował ramiona w zamaszystym geście przepędzenia.
A jednak ten demon nie zamierzał odejść równie łatwo jak pająki Sandry czy psy Fynie. Bił na oślep we wszystkie strony, sycząc i rycząc. Trafił Rafaela w ramię, koszula rozdarła się jak papier aż do łokcia. Rafael poleciał w tył krew ściekała mu po palcach. Zderzył się z drugim ochroniarzem i również go przewrócił.
– Padnij! – wrzasnął Jim do trzymającego go strażnika.
Ochroniarz spojrzał na niego, wytrzeszczając oczy w szoku i oszołomieniu. Nie mógł widzieć potężnej, czarnej postaci szalejącej nad łóżkiem Davida. Zobaczył jedynie padającego Rafaela, krzyczącego w bólu Davida i mocującego się z nim Jima. Pazury Yamy omiotły pokój i Jim zanurkował w dół. Strażnik dostał pazurami prosto w twarz i zaskomlał boleśnie niczym okaleczony szczeniak. Osunął się w bok na podłogę, starając się trzymać ramię Jima. Jego lewy policzek zamienił się w masę posiekanego tłuszczu i ciała, pociętą tak głęboko, że Jim był w stanie dostrzec jego język.
– Proszę wyjść! – krzyknął na panią Pyonghwa. Kobieta wrzasnęła: „David!", lecz lekarz wykazał dosyć przytomności umysłu, by złapać ją za rękę i pociągnąć w stronę drzwi.
Rafael pozbierał się z podłogi. Był blady jak ściana, jego ręka spływała krwią, ale zdołał unieść ramiona w górę i powtórzyć gest odprawienia demona.
– Yuccan! – krzyknął głosem ochrypłym z wysiłku. – Yuccan! Yuccan!
Cień Yamy zafalował i jakby zgęstniał. Szarzyzna dymu przeszła w grobową czerń, potem jeszcze bardziej sczerniała, jak gdyby nagle otworzył się cały las parasoli. Przez moment Jim sądził, że Rafaelowi udało się złamać opór Yamy i wyprawić go w drogę śladem innych fobii. Yama ciągle jednak falował i ciemniał.
– Rafael… – zaczął Jim, zbliżając się do łóżka.
Ochroniarz dygotał w szoku na podłodze obok niego i przyciskał dłonie do policzka.
– Co on robi? – zapytał Rafael. – Co on robi? Lecz gdy Jim zrobił kolejny krok, Yama eksplodował niszczycielską wściekłością. Pazury uderzały we wszystkich kierunkach, zdzierając zasłony, przewracając meble, strącając obrazy ze ścian. David spadł z łóżka na podłogę, co prawdopodobnie ocaliło mu życie, gdyż dwie sekundy później materac został rozpruty niczym brzuch owcy i gąbka obsypała wszystko białym deszczem.
Pani Pyonghwa wrzasnęła i padła na kolana. Doktor przykląkł obok niej.
– Yuccan! – krzyknął Rafael. – Yuccan! Xipe totec! – Machnął prawą ręką najpierw w jedną stronę, potem w drugą, rozbryzgami krwi malując na ścianach krzyż.