Выбрать главу

Taki był więc cel jego wyprawy, w odpowiedzi na ogłoszenie o sprzedaży lincolna rocznik 1972. Zwykle niechętnie siadał za kierownicą tak niedawno wyprodukowanego samochodu. Wolał wozy przypominające mu o dniach jego dzieciństwa, kiedy słońce świeciło przez cały czas, jeszcze przed zapaleniem płuc, które o mały włos nie zabiło go w wieku jedenastu lat.

Ta choroba na zawsze odmieniła jego życie. Przez pięć i pół minuty był formalnie martwy. Lekarzom udało się go reanimować, zanim wystąpiły nieodwracalne zmiany w mózgu, lecz od tamtej pory zyskał zdolność postrzegania rzeczy zasłoniętych przed oczyma innych ludzi. Cieni, duchów i wszelkich innych istot. Większość z nich była łagodnego usposobienia – zaledwie blade duchowe echa niegdyś tętniących życiem osobowości. Inne wszakże były znacznie bardziej złożone i złowieszcze. Niezadowolone dusze o nieopisanym apetycie. Czuł się tak, jakby pływał w krystalicznym oceanie rojącym się od rekinów, lecz był chyba jedynym, który zdawał sobie sprawę z ich obecności.

Dojechał do skrzynki pocztowej opatrzonej nazwiskiem KRUPA i skręcił w ostro pnącą się ku górze alejkę dojazdową, skrytą w naturalnym tunelu aromatycznych sosen. Dom na końcu alejki był rozległy i zbudowany bez jednolitego planu -zbiorowisko werand, pawilonów i nieudolnie wzniesionych przybudówek. Pomalowany jasnoszarą farbą, lśnił w blasku porannego słońca.

Jim wysiadł z samochodu i podszedł do schodów wiodących ku frontowym drzwiom. W tej samej chwili drzwi rozwarły się i z budynku wyszedł niski, łysy mężczyzna w czerwonoszkarłatnej hawajskiej koszuli, żujący wilgotne cygaro.

– Pan Krupa? Jestem Jim Rook. Przyjechałem w sprawie pańskiego lincolna.

– Jasne, jasne – Krupa zaczął gmerać w kieszeniach szortów, poszukując kluczyków. – Kiedyś należał do mojej żony. Co za suka. Nienawidziła go, rozumie pan. Z samochodem nie było żadnych problemów, nic z tych rzeczy. To dlatego, że ja jej go kupiłem. Niech mi pan nie mówi, iż miłość można kupić za pieniądze.

Jim poszedł w ślad za Krupą do podwójnego garażu z boku domu. Krupa podciągnął harmonijkowe drzwi, a wewnątrz, pod wielką zakurzoną płachtą, zamajaczył charakterystyczny kształt lincolna Continental MkIV, o wydłużonej masce i fałszywym zapasowym kole na bagażniku.

– W idealnym stanie, niczym wprost z salonu – powiedział Krupa. – Tam też powinienem był go zostawić, a nie robić z niego prezentu. A wie pan, co ta suka zrobiła? Uciekła z facetem, który czyścił nasz basen. Powiedziała, że ma żołądek jak pies.

– Chyba jak struś – poprawił go Jim.

– Struś, pies, nieważne. Jedno jest pewne: nasze małżeństwo psu na budę by się nie zdało.

Złapał za róg płachty i ściągnął ją na bok. Jim stał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w lincołna, zanim odzyskał mowę.

– Jest różowy – powiedział w końcu. Krupa prychnął z dumą.

– Dokładnie mówiąc, ten odcień to różany metalik. Specjalnie kazałem go tak pomalować.

Jim powoli obszedł samochód dookoła. Krupa miał rację: wóz wydawał się w doskonałym stanie. Obicia z białej skóry i białe włochate dywaniki były nieskazitelnie czyste, na liczniku widniała liczba zaledwie trzy i pół tysiąca mil. Lecz jak mógłby codziennie rano jeździć do szkoły w samochodzie takiego koloru? Czułby się w nim jak Elvis.

– Może być pański za trzy tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć dolców – oświadczy! Krupa. -To prawdziwa okazja, biorąc pod uwagę jego stan.

– No, nie da się ukryć, że jest dziewiczo nowy – przyznał Jim. Tylko to słowo przychodziło mu do głowy oczywiście oprócz określeń w rodzaju „pedalski", „gówniarski" czy też po prostu „niedorzeczny".

– Niech się pan przejedzie – zasugerował Krupa. – Ciągnie jak lokomotywa. Osiem cylindrów, czterysta sześćdziesiąt cali sześciennych. Kopa nigdy panu nie zabraknie.

Wargi Jima ułożyły się już w „nie", kiedy usłyszał miauk-liwy dźwięk. Brązowo-żółto-czarny kot pojawił się pod ścianą garażu. Podbiegł wprost do niego i zaczął ocierać się o jego spodnie, mrucząc tak głośno, że przypominało to dziecięcą grzechotkę.

– Cholerny kot – powiedział Krupa. – Pałęta się tu od ładnych kilku dni.

Jim pochylił się i podrapał kocie futro pod brodą.

– Czyli nie należy do pana?

– Nie, ani do sąsiada. Nie wiem, skąd się wziął, kto i czym go karmi. Tyle że nie jest zdziczały. Na to jest, cholera, zbyt potulny.

Jim podniósł kota i spojrzał mu w oczy. Kiedy to zrobił, po plecach przebiegł mu szczególnie lodowaty, drapiący dreszcz. To na pewno nie był kot Krupy i na pewno nie należał do sąsiada Krupy. To był jego kot, kot niegdyś noszący imię Tibbles. Miał jedno oko zielone, drugie zaś poplamione brązem. Nad jego nosem widniała ta sama smuga białego futra. Miał ten sam ubytek w kształcie litery V na krawędzi lewego ucha.

Nie mógł w to uwierzyć. Nie dlatego, że kot niegdyś noszący imię Tibbles pojawił się tutaj, w domu na Benedict Canyon, dokładnie wtedy, gdy zaczął rozglądać się za samochodem – lecz dlatego, że kot niegdyś noszący imię Tibbles został zabity ponad rok temu przez indiańskiego ducha, który zdemolował mieszkanie Jima.

Na własne oczy widział jego trupa – wiszącego na drzwiach do łazienki, z haczykiem na ręcznik wbitym w głowę i wychodzącym przez rozwarty pysk, o oczach pustych i zamglonych, futrze ciężkim od krwi.

Delikatnie postawił kota z powrotem na ziemi, lecz zwierzę trzymało się w pobliżu, przebiegając mu między nogami podczas marszu.

– Wygląda na to, że mu się pan spodobał – stwierdził Krupa.

– Ano tak. – Głos drżał mu pod wpływem przebytego szoku. Nie próbował nawet wyobrażać sobie, jakim sposobem kot niegdyś noszący imię Tibbles powrócił do życia, lecz nie ulegało wątpliwości, że nie jest to jedynie podobny osobnik. To był Tibbles, żywy i oddychający, materialny na tyle, że co chwila niemalże wpadał mu pod nogi.

– No i co? – zapytał Krupa.

– Nie wiem. To naprawdę niesamowite.

– Niesamowite? Co w tym niesamowitego? Przebieg jest prawdziwy, gwarantowany.

– Racja, samochód. Tak, tak.

Nawet nie starał się zrozumieć, jak kot niegdyś noszący imię Tibbles powrócił do życia, lecz wierzył w przeznaczenie i wiedział, że są inne płaszczyzny istnienia i inne poziomy świadomości, więc pragnął się dowiedzieć, co działo się wokół niego. Zupełnie jakby to zwierzątko czekało tu na jego przyjazd.

– Od kiedy ten kot tu przychodzi? – zapytał.

– Nie wiem. Chyba od czwartku.

– A kiedy dał pan pierwsze ogłoszenie o samochodzie?

– Tego samego dnia. W czwartek.

Ta informacja Jimowi wystarczyła. Może to jedynie zbieg okoliczności, ale ogarnęło go niezwykle silne przeczucie, że otworzyły się jakieś drzwi i że nie ma innego wyjścia, jak tylko przez nie przejść.

– W takim razie zgoda – powiedział. – Wezmę go. Jeszcze dzisiaj podrzucę panu czek bankowy.

– Jest pan pewien? – Krupa wykonał gest obracania kierownicą. – Nie chce się pan nawet przejechać?

– Nie trzeba. Jestem pewien, że mogę panu zaufać. Krupa podał mu mocną, spoconą dłoń.

– Nie pożałujesz, Jim. Ludzie będą się za tobą oglądali, daję ci słowo.

Jim posłał mu uprzejmy uśmiech i wrócił do swego SST. Kot niegdyś noszący imię Tibbles nie ruszył się ze swego miejsca przy lincolnie, lecz lata doświadczenia podpowiedziały Jimowi, że kiedy tu wróci, zastanie go.

Po powrocie do szkoły w jego głowie aż wrzało od pytań. Polecił drugiej klasie specjalnej, by kontynuowała lekturę Gron gniewu, sam zaś usiadł za biurkiem, udając, że poprawia prace domowe.

Widok przywróconego do życia kota wstrząsnął nim tak bardzo, że prawie nie był w stanie mówić. A implikacje tego faktu były wstrząsające. Duch, który zabił kota niegdyś noszącego imię Tłbbles, zamordował też w szczególnie brutalny sposób Martina Amato, kapitana szkolnej drużyny futbolowej, Johna Trzy Imiona, dziennikarza z plemienia Nawaho, oraz, co napawało Jima szczególnym bólem, Susan Randall, nauczycielkę geografii z West Grove, kobietę, którą Jim lubił i kochał najbardziej ze wszystkich poznanych.