Po ich śmierci inny duch, znany pod imieniem Psiego Brata, dał Jimowi do zrozumienia, że wszyscy ci zaszla-chtowani ludzie być może odnajdą jakoś drogę z powrotem do świata rzeczywistego, lecz sam Jim nigdy nie wyobrażał sobie, by to mogło się zdarzyć. A jednak, skoro jego kot zmartwychwstał, czy było możliwe, że również i Martin powróci do życia? I John Trzy Imiona? I Susan?
Jeżeli tak… w jaki sposób mieliby się pojawić… i kiedy?
– Proszę mi wybaczyć wścibstwo, proszę pana, ale czy dobrze się pan czuje? – zapytała Fynie McFeagh. Była wysoką, ciemnowłosą dziewczyną o zielonych, irlandzkich oczach i najłagodniejszym usposobieniu pod słońcem. Wysławiała się tak potoczyście, że nikt nie byłby w stanie odgadnąć, iż cierpi na ciężką dysleksję.
– Nic mi nie jest, Fynie. Boli mnie tylko głowa.
– Mam przy sobie anacin, gdyby pan chciał.
– Nie, nie. To nie taki ból głowy.
– A jaki?
– Nie wiem – rozejrzał się po klasie. – Chyba taki, jakiego dostaje się przed ciężką burzą.
Uczniowie czytali dalej, większość z nich poruszała ustami, a niemal co trzeci korzystał z linijki, by śledzić bieg tekstu na stronie. Patrząc na nich, Jim poczuł nagłe wzruszenie wywołane ich uporem. Jeżeli po ukończeniu tego kursu będą w stanie przeczytać gazetę, kilka prostych przepisów i instrukcję obsługi komputera osobistego, uznałby to za duże osiągnięcie. Lecz tegoroczny nabór cechował się szczególnie wysokimi aspiracjami. Nevile Briscoe był potężnym czarnoskórym chłopakiem o ogolonej głowie i z kolczykami w uszach. Wyglądał jak raper preferujący utwory w stylu gangsta, ale – odkąd Jim przeczytał na głos fragmenty z Nobody Knows My Name -jego prawdziwym bohaterem stał się James Baldwin i pragnął pisać tak jak on.
Następny był David Pyonghwa, nieśmiały Koreańczyk, który całkiem nieźle mówił po angielsku, ale nigdy nie udawało mu się do końca pojąć tego, co czytał. Jim zapoznał go z koreańskimi sijo – trzyzwrotkowymi wierszami, bardziej szkicami niż kompletną poezją, a wtedy do Davida dotarło nagle to, czego go uczono.
Od pierwszego dnia ich nauki w drugiej klasie specjalnej Jim pokazywał swym uczniom, że czytanie i pisanie ma dla nich znaczenie. Czytanie i pisanie stanowiły drogę do zrozumienia duszy drugiego człowieka, sposób wyrażenia głębi ich serca. Pod koniec pierwszego tygodnia Nevile przeczytał „Wolności nie można nikomu podarować – wolność to coś, co ludzie zdobywają, ludzie są na tyle wolni, na ile tego pragną". Przeczytał to z przerwami, lecz wymowa tych słów wstrząsnęła całą klasą. Były prawdziwe. Miały potężne znaczenie. Nie zostały zaczerpnięte z dzieł zebranych Szekspira – pochodziły wprost z ulicy.
Na ile jednak prawdziwy był kot niegdyś noszący imię Tibbles? I na ile prawdziwa była możliwość powrotu Martina, Johna Trzy Imiona i Susan ze świata umarłych?
Kiedy uczniowie wybiegli z klasy w stronę stołówki, Rafael Diaz podszedł do biurka Jima. Spojrzał na notatnik Jima i na nagryzmolony w nim rysunek. Trzy sylwetki, stojące ramię w ramię w kłębach wirującego dymu.
– Czyli nie poprawia pan prac, proszę pana? – odezwał się Rafael.
Mówił bardzo cicho, dzięki czemu jego słowa wydały się mniej bezczelne, niż w rzeczywistości były.
– Nie. Ja… hmm – zaczął Jim, lecz nie znalazł żadnego powodu, dla którego miałby się przed nim tłumaczyć.
Rafael podniósł notatnik i, osłaniając dłonią oczy, uważnie przyjrzał się szkicowi.
– Czy to coś, czego pan się boi?
– To tylko rysunek, nic więcej.
– Wygląda przerażająco. Takie rzeczy widuje się w koszmarnych snach.
Jim odebrał mu notatnik, wydarł z niego kartkę i zmiął starannie.
– Powiedziałem już, to tylko rysunek.
– Jasne – odparł Rafael. Podeszła do niego Sandra Pearman.
– Chodź, Rafael. Obiecałeś.
Chłopak uniósł rękę, dając jej znak, by jeszcze chwilę poczekała.
– Może pan się pozbyć swoich strachów, panie Rook. Do tego trzeba jedynie wiary.
– Cóż, dziękuję ci, Rafael. Ale myślę sobie, że wolę już żyć z moimi strachami, pięknie dziękuję. Co byłoby warte życie bez odrobiny strachu co jakiś czas?
Rafael obdarował go mrocznym spojrzeniem o niezupełnie jasnym przesłaniu. Niemalże przypominało ostrzeżenie. Lecz zaraz potem wziął Sandrę za ramię i oboje wyszli z klasy. Jim kantem dłoni wygładził zgnieciony rysunek. „Takie rzeczy widuje się w koszmarnych snach".
ROZDZIAŁ 2
Wieczorem pojechał taksówką do Benedict Canyon. Słońce ocierało się już o szczyty gór, w powietrzu pojawił się chłód. Taksówkarz wysadził go przy skrzynce na listy, należącej do Krupy, resztę drogi pokonał na piechotę.
Krupa w tym czasie wyprowadził lincolna z garażu. W wypełniającym kanion cieniu samochód robił wrażenie bardziej szkarłatnego niż różowego. Jim rozglądał się, lecz nigdzie nie dostrzegł kota. Miał nadzieję, że nie popełnił głupiego błędu. Kot niegdyś noszący imię Tibbles wyglądem nie różnił się szczególnie od innych brązowo-żółto-czarnych kotów – a ile tysięcy kotów ma postrzępione uszy?
Jim poszedł z Krupą do domu, gdzie usiedli przy biurku i załatwili sprawy papierkowe. Ściany gabinetu zawieszone były oprawionymi w ramki fotografiami Krupy z najprzeróżniejszymi gwiazdami baseballu z pomniejszych lig, było tam też kilka pucharów. Ścienny zegar odliczał miarowo minuty, jego wahadło płochliwie bawiło się w chowanego wewnątrz swej obudowy. Wreszcie Krupa powiedział:
– Proszę podpisać tu i tu, i wóz jest pana.
Na zewnątrz wymienili uścisk dłoni. Zapadał już zmrok. Jim ostatni raz rozejrzał się po podwórzu, ale kota nigdzie nie było widać. Wsiadł do pachnącego skórą i stęchlizną lincolna i przekręcił kluczyk w stacyjce. Potężny silnik z sapnięciem zbudził się do życia.
– Życzę panu wszystkiego najlepszego z tym samochodem – zawołał Krupa, unosząc kciuk ku górze. – Jeśli podczas jazdy usłyszy pan jakieś dziwne głosy, to tylko echa mędzenia mojej żony. Od jej mędzenia lustra zachodziły patyną.
Jim przejechał wśród drzew do drogi. Nie był przyzwyczajony do aż tak dużych samochodów o tak miękkim zawieszeniu. Ale w silniku kryła się wielka moc, musiał też przyznać, że siedziało się w aucie wygodnie.
Zatrzymał się przy skrzynce i rozejrzał na boki. Ani śladu kota niegdyś noszącego imię Tibbles. Zaczynał się już zastanawiać, czy aby nie palnął absurdalnego głupstwa, kupując samochód tylko dlatego, że wydało mu się, iż jego martwy kot zmartwychwstał. Podchodząc do tej sprawy poważnie, to nie mógł być Tibbles. Może jedynie wmówił sobie, że to był Tibbles, ponieważ aż tak bardzo pragnął uwierzyć, że Susan być może powróci jeszcze do niego.
Skręcił na południe i ruszył powoli krętym kanionem. Przed nim rozpościerały się migoczące światła Los Angeles. Włączył radio, Eels śpiewali „…zanim zgasnę…". Ostatnimi czasy Jimowi coraz częściej wydawało się, że on sam także jest coraz bliższy zgaśnięciu – zmęczony, wciąż rozpaczający po śmierci Martina, Johna Trzy Imiona i Susan i nie znajdujący ani odrobiny pocieszenia w wierze, że wszyscy oni być może żyją pod inną postacią, w świecie złudzeń, cieni i na wpół słyszalnych rozmów. Odeszli z tego świata i tylko to miało dla niego znaczenie.