– Niezupełnie. Trudno to wytłumaczyć. Ale myślę, że chyba wrócił do mnie ten stary.
W tej samej chwili kot niegdyś noszący imię Tibbles wbiegł do salonu, oblizując wąsy. Na widok Valerie zatrzymał się, unosząc sztywno ogon.
Valerie spojrzała na niego, przyciskając dłoń do piersi, jak gdyby miała problemy z oddychaniem.
– To on – wyszeptała. – O mój Boże, to on.
– Kto, Valerie, kto?
– Skąd go wziąłeś? Nie czujesz, jaki jest lodowaty?
– Pojechałem kupić samochód do Benedict Canyon… – odparł Jim. -Kot już tam był, jakby na mnie czekał. Jakby wiedział, że się pojawię.
Kot postąpił trzy kroki w stronę Valerie, a Valerie cofnęła się o trzy kroki.
– Nie dotykaj mnie, istoto z piekła rodem – ostrzegła. – Nawet o tym nie myśl.
– Valerie, może to mój stary kot przywrócony do życia, a może nie. Tak czy owak to tylko kot, a kot nie wyrządzi ci krzywdy.
– To nie kot, to coś – odparła Valerie głosem tak cichym, że Jim ledwie ją słyszał. – Przybywa tutaj, by ciebie ostrzec. Żaden z niego domowy zwierzak. To posłaniec… posłaniec z tamtej strony.
– Daj spokój – żachnął się Jim. Było jeszcze wcześnie, ale zaczął podejrzewać, że Valerie zdążyła już wypić zbyt wiele koktajli. – Przed czym niby miałby mnie ostrzec? No, wiesz, czy nie byłoby rozsądniej, gdyby przysłali człowieka, a nie kota?
– Nie żartuj sobie z tego, Jim. Wyczuwam z całą pewnością, że to zwierzę przybywa z bardzo odległego miejsca i przybywa tu z określonego powodu.
Jim zbliżył się do kota. Ten odsunął się odrobinę, lecz Jim pochylił się i wziął go na ręce.
– Nie czuję żadnego chłodu. Wygląda jak zwykły kot i tyle. Chodź, pogłaszcz go.
Valerie nie przestała się wycofywać.
– Przykro mi, Jim. Ja go nie dotknę.
– Dobrze… lecz jeśli nawet jest czyimś posłańcem, jak myślisz, jakie posłanie ma mi przekazać? Że istnieje możliwość, iż ludzie nigdy nie umierają? Co złego może być w podobnym przesłaniu?
– To nie jest ten sam kot – odparła Valerie.
Jim zaniósł zwierzątko na biurko po drugiej stronie pokoju. Otworzył szufladę z lewej strony, pogrzebał w niej przez chwilę, a potem wyciągnął oprawione zdjęcie kota niegdyś noszącego imię Tibbles. Uniósł je ku trzymanemu w ramionach zwierzęciu i zwrócił się do Valerie.
– Proszę… zobacz. To ten sam kot. Musi tak być. Ta sama smuga na nosie. Ta sama szrama na uchu.
– Szrama jest z przeciwnej strony – zauważyła.
– Co takiego? – zapytał Jim.
– Na zdjęciu szramę widać na prawym uchu. Ten kot ma postrzępione lewe ucho.
– Ale wszystko inne…
– Spójrz w lustro, Jim – nie ustępowała Valerie.
Jim zawahał się, lecz zaniósł kota do oprawnego w zielone ramy lustra w stylu art deco przy drzwiach do kuchni. Kot nieoczekiwanie zaczął się kręcić i szarpać, lecz Jim przytrzymał mu głowę, tak by musiał spojrzeć na swe odbicie. Widzisz? – zapytała Valerie.
Stało się oczywiste, że miała rację.
Obraz w lustrze wiernie przedstawiał kota niegdyś noszącego imię Tibbles. Kot trzymany przez niego w ramionach stanowił lustrzane odbicie Tibblesa.
Spojrzał na Valerie widoczną w lustrze.
– Zupełnie tego nie rozumiem. Jak mógł pojawić się ponownie, a jednocześnie mieć odwrotną postać?
– Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Dlatego trzeba odwołać się do pomocy tarota.
Kot wykręcił się ponownie i Jim raz jeszcze spróbował go unieruchomić. Wtedy bez ostrzeżenia zwierzę uderzyło go pazurami i szarpnęło tak wściekle, że tylko krzyknął „Au!" i zwolnił uchwyt. Kot odbił się od ramienia Jima, przebijając pazurami koszulę, i rzucił się na Valerie.
– Nie! – wrzasnął Jim, usiłując go złapać, lecz kot wylądował prosto na głowie Valerie. Ta wydała piskliwy wrzask i przewróciła się do tyłu, potykając się o stolik do kawy. Usiłowała odpędzić kota, ale podrygiwał, prychał i drapał ją po twarzy tak zawzięcie, że nawet kiedy Jim zdołał chwycić go wpół i odciągnąć do tyłu, zdążył jeszcze przejechać pazurami po piersi Valerie.
Jim zaniósł wierzgającego wściekle kota do łazienki. Ściągnął z wieszaka ręcznik i unieruchomił nim zwierzę, związując końce w solidny węzeł. Kot miauczał, prychał i szarpał się, lecz Jim zostawił go tam, po czym pośpieszył zająć się Valerie.
Kobieta zdołała już usiąść. Jej twarz poznaczona była krwawymi szramami, miała też rozciętą wargę. Trzęsła się po przeżytym szoku, a gdy Jim przykląkł przy niej, objęła go ramionami, ścisnęła mocno i nie chciała puścić.
– Pozwól mi zabrać cię do ambulatorium – powiedział do niej.
– Nic mi nie jest, nic mi nie jest. Daj mi chwilę, żeby się z tego otrząsnąć, to starczy.
– Musisz wziąć zastrzyk przeciwtężcowy
– Nie trzeba. Przeszłam przez to dwa tygodnie temu, kiedy rozcięłam sobie stopę na plaży. Nie chcę nigdzie iść, Jim. Chcę zostać tutaj i zakończyć tę sprawę.
Po dłuższej chwili zdołała usadowić się na kanapie. Jim przyniósł miskę wypełnioną ciepłą wodą oraz środek dezynfekujący i obmył jej twarz. Krzywiła się, lecz zadrapania nie były aż tak głębokie, na jakie początkowo wyglądały, kiedy płynęła z nich jeszcze krew. Tak czy owak, nie było mowy o powrocie na imprezę.
Jim nalał im obu whiskey, a Valerie jednym łykiem opróżniła swą szklankę.
– Co mam teraz zrobić? – zapytał Jim.
– Nie wiem. – Przerwała, by posłuchać syków i łomotów dobiegających z łazienki. – Pani Vaizey by wiedziała, ale ja nie wiem.
– Po prostu się wściekł. Nie byłem w stanie go utrzymać.
– Może nie spodobała mu się prawda. Przybywa z tamtej strony, Jim, ostrzegam cię.
Nalał jej kolejną whiskey. Nic nie powiedział, ale jeśli kot niegdyś noszący imię Tibbles zachowywał się tak agresywnie po powrocie do życia, jak zachowywać się będzie Susan, gdyby i ona zmartwychwstała?
Rankiem następnego dnia pojechał do szkoły o wpół do ósmej, tak by jak najmniej uczniów widziało go w różowym lincolnie. Niemniej jednak, sześciu czy siedmiu członków szkolnej drużyny lekkoatletycznej, wracających do szatni po porannym treningu, powitało go gwizdami i oklaskami po wyjściu z samochodu.
– Ale bryka, proszę pana!
– Hej, chłopie, toż to różowa pantera!
W pokoju nauczycielskim nalał sobie kubek gorącej czarnej kawy z ekspresu i zaniósł go pustym korytarzem do klasy. Powiesił płaszcz i zasiadł do czytania wierszy, jakie jego uczniowie napisali poprzedniego dnia, by wyrazić w nich swe najgłębsze strachy. Nie było to łatwe. Wciąż powracał myślami do kota niegdyś noszącego imię Tibbles – a raczej do jego lustrzanego odbicia. Minionej nocy, bardzo późno, ostrożnie rozwiązał ręcznik i wypuścił go. Kot otrząsnął się tylko, wyszedł sztywno z łazienki i zasnął na swym ulubionym fotelu.
Jim obserwował go przez chwilę, lecz nie spostrzegł żadnych oznak powracającej agresywności; rano zwierzę zachowywało się równie potulnie. Może Valerie mimowolnie potraktowała je jakimiś energetycznymi falami, które obudziły w nim taką wrogość. Czytał gdzieś, że koty są bardzo wrażliwe na ludzkie myśli. Słyszano o kotach uciekających z pokoju, w którym ktoś zamierzał popełnić morderstwo; inne koty wyczuwają, że ktoś ma wkrótce umrzeć, i nie dają mu się głaskać.
Być może kot niegdyś noszący imię Tibbles wyczuł niechęć, jaką darzyła go Valerie, i po prostu pokazał jej pazury.
Pierwszy wiersz, jaki przeczytał, wyszedł spod pióra Mikę^ DiLukki. Mikę był przystojnym młodzieńcem o wielkim uroku osobistym. Po skończeniu szkoły zapewne przejmie od ojca rodzinną restaurację; specjalizował się też w handlu i zaopatrzeniu. W klasie wyrównawczej Jima znalazł się z powodu lekkiej dysfazji, co oznaczało, że nie potrafił stwierdzić, czy używa odpowiednich słów, czy też nie. Zdarzało się, że plótł kompletne bzdury, jednocześnie uważając, że wszyscy go rozumieją. Jego wiersz, zatytułowany Kształt, stanowił naśladownictwo stylu Louise Brogan.