– Beverly – przerwał jej Jim. – Po prostu… zamilknij, proszę.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek, kończąc poranne zajęcia, i wszyscy zaczęli zbierać książki i torby, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Jim zauważył, że paru uczniów momentalnie przeniosło się do tyłu, grupując się wokół Rafaela i rozmawiając z nim z ożywieniem. Sandra też tam była, usadowiona zaborczo na krawędzi jego ławki. Jim nie miał najmniejszych wątpliwości, że Rafael stał się jedną z dominujących osób w klasie. Do biurka Jima podszedł Dean.
– Ani w ząb nie pojmuję tych metafor, proszę pana.
– Cóż… są w sumie całkiem proste, skoro już załapie się, o co w nich chodzi. Po prostu porównujesz dwie rzeczy ze sobą w bardziej obrazowy sposób. To urozmaica twoje wypowiedzi. Wywołuje obrazy w umysłach innych ludzi, a to zawsze jest ważne podczas rozmowy. Na przykład zamiast mówić „ostatnie lata twego życia" możesz powiedzieć „wieczór twego życia".
Dean przez dłuższą chwilę marszczył czoło. Potem podziękował uprzejmie i wyszedł z klasy. Miał jeszcze siedmioro rodzeństwa. Jego ojciec był kierowcą ciężarówki i w domu bywał jedynie dwa lub trzy razy w miesiącu. Wtedy zaś zastraszał Deana tak nielitościwie, że chłopak często zamykał się w sobie i nie odzywał ani słowem – nierzadko całymi dniami. Jim wiedział, że mógłby rozwiązać problemy Deana z nauką w ciągu paru tygodni, gdyby tylko dostał carte blanche na odwiedzanie domostwa Kraussów i solidne skopanie jego rodziców.
Tak wiele spraw, z którymi miał do czynienia, wynikało ze sposobu, w jaki ci młodzi ludzie traktowani byli w domu -jąkanie, aleksja, chroniczne problemy z koncentracją uwagi. I to, co najgorsze: brak wiary we własne siły, niemożność uwierzenia w to, że pewnego dnia osiągną coś w życiu.
„Słonie popadają w przygnębienie", pomyślał. Hmm, ja też, czasami.
W czasie przerwy obiadowej wyszedł na parking, by zabrać z samochodu kilka dokumentów. Zamykał właśnie bagażnik, kiedy pojawił się George Babouris. George był nauczycielem fizyki – brzuchatym brodaczem o donośnym głosie, jaskrawych kraciastych koszulach i niezachwianym przekonaniu, że greckie tańce narodowe wykonuje lepiej od Anthony'ego Quinna. „Anthony Quinn jest Meksykaninem. Skąd Meksykanin miałby wiedzieć, jak tańczą Grecy?".
George zatrzymał się i wlepił wzrok w nowy samochód Jima.
– To twój? – zapytał, dotykając go wyciągniętą ręką. jak gdyby dopiero co przyleciał z Wenus.
– Tak, co ty na to? Kolor został specjalnie dobrany. Różany metalik.
George obszedł go dookoła, nie mówiąc ani słowa. Potem uśmiechnął się i wolno pokręcił głową. Następnie wybuchnął śmiechem. W końcu skrył twarz w dłoniach, zanosząc się śmiechem i nie mogąc przestać.
– Coś cię rozbawiło? – zapytał zaczepnie Jim.
– Ten samochód. Wygląda jak tort weselny mojej siostry Nany.
– To zabytek. Znalazł mi się prześmiewca, popatrz lepiej na swojego wyklepanego na kolanie garbusa. Poza tym nie kupiłem go dla lakieru. To nietrudno zauważyć. Kupiłem go, ponieważ zdarzyło się coś dziwnego. Kiedy pojechałem do Benedict Canyon, by go obejrzeć, był tam mój kot.
– Twój kot? O czym ty mówisz?
– Pamiętasz Tibblesa? No, kota, który nie reagował la imię Tibbles? On czekał tam na mnie. Przywiozłem go do domu.
Śmiech George'a ucichł jak nożem uciął.
– Tibbles nie żyje, Jim. Pochowałeś go na cmentarzu dla zwierząt.
– Wiem. Ale on tam był, George, i przywiozłem go do domu. Nie jest zupełnie taki sam jak przedtem, ale bez dwóch zdań to jest Tibbles.
George podszedł do niego. Nic nie mówiąc objął go ramionami i ścisnął mocno. Jim miał wrażenie, że się dusi, szorstka niczym żywopłot broda George'a drapała go po policzku, lecz jednocześnie ów uścisk był czymś, czego bardzo potrzebował.
– Wciąż jeszcze przeżywasz ich stratę – powiedział George, odsuwając się o krok, lecz nie puszczając go. – Susan, Martina i tego Indianina. Musisz się z tym pogodzić.
– To nie jest pomyłka, George. To Tibbles przywrócony do życia.
George wyglądał na zamyślonego.
– Chyba nie żywisz żadnych próżnych nadziei, co? Nie myślisz, że Susan być może także powróci?
– Przyszło mi to do głowy.
– Po tym, co się z nią stało? Jakim sposobem?
– Nie wiem. Zupełnie tego nie pojmuję.
– Może zajrzysz dziś do mnie wieczorem? – zaproponował George. – Kupię szaszłyki i parę butelek retsiny.
– Nie cierpię szaszłyków i nie cierpię retsiny.
– To wyskoczymy na cheeseburgera i piwo.
– Wszystko jest w porządku, George. Mam tonę prac do poprawiania.
– No to przynajmniej nie zapomnij o mnie. Jesteś moim kumplem. Nie chciałbym zobaczyć cię zamkniętego w domu bez klamek. – Siarczyście klepnął Jima w plecy i odszedł.
Jim przez chwilę rozmyślał o Susan, a potem ruszył przez trawę z powrotem do szkoły.
Przeszedł nie więcej niż jedną trzecią drogi, gdy zauważył grupę ośmiu czy dziewięciu uczniów, siedzącą w cienistym zagłębieniu wśród dębów. Zazwyczaj nie zwróciłby na nich uwagi, lecz gdy znalazł się bliżej, spostrzegł, że wszyscy siedzą w kręgu, dokładnie w ten sam sposób, ze skrzyżowanymi nogami, wyprostowanymi plecami i dłońmi na oczach.
Zatrzymał się, by przyjrzeć się im staranniej. Większość z nich uczęszczała do drugiej klasy specjalnej – Phil Kosherick, Beverly Wellcome, Jane Pirella. W środku kręgu siedział Rafael Diaz, za plecami mając Sandrę Pearman. Jedynie Rafael miał oczy otwarte. Z szeroko rozłożonymi ramionami intonował jakiś zaśpiew, choć Jim był zbyt daleko, żeby usłyszeć słowa.
Ten widok bardzo mu się nie spodobał. W trakcie pracy w szkole spotykał się wśród uczniów z najprzeróżniejszymi kultami i ruchami religijnymi – od scjentyzmu przez sufizm do satanizmu – i nauczył się traktować je ze szczególną nieufnością.
Oczywiście zachęcał uczniów do poszukiwania duchowości. Pragnął, by zrozumieli, że w życiu liczy się coś więcej oprócz łyżworolek i rock and rolla. Lecz gdy w grę wchodziły mistycyzm i zjawiska ponadnaturalne… miał wystarczająco wiele do czynienia i z jednym, i z drugim, by znać wiążące się z nimi niebezpieczeństwa. W najlepszym razie wywoływały rozchwianie emocjonalne, a w najgorszym… doprowadzały do histerii i śmierci.
A jednak ci uczniowie mieli prawo próbować tego, na co im przyszła ochota. Jim mógł jedynie pilnować ich i upewnić się, że nie natkną się na coś, co mogłoby ich przerosnąć. Przyglądał się im jeszcze przez chwilę, a potem ruszył w dalszą drogę.
Wtedy wszakże jego uwagę zwrócił dziwny dźwięk, jakby;ichy szelest wiatru, potem następny i kolejny. Odwrócił się, osłaniając dłonią oczy przed blaskiem słońca. Zza pleców Phila Koshericka począł się unosić cień. Początkowo był jedynie smugą dymu, czarną szyfonową chustą szarpaną wiatrem, lecz w parę chwil urósł i przerodził się w przygarbioną, mroczną postać, kilkakrotnie potężniejszą od samego Phila.
Jim wlepił w nią wzrok, czując dreszcz przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa. Cień był przezroczysty – mógł dostrzec przezeń kontury budynku nauk ścisłych – lecz miał wyraźne kształty dobrze zbudowanego mężczyzny.
Rafael uniósł dłonie w stronę cienia i powoli narysował w powietrzu krzyż. Cień zawahał się, jego sylwetka zafalowała na wietrze, lecz potem odłączył się od pleców Phila i posuwistym ruchem skierował się przez trawnik, by zniknąć w końcu w mroku zalegającym pod dębami.
Szeleszczący odgłos nie ustawał, choć teraz bardziej przypominał dźwięki wydobywane dmuchnięciem z wydrążonej kości. Pojawił się kolejny cień, tym razem nad Fynie McFeagh. Cień Fynie wił się i skręcał, lecz wkrótce przybrał kształt zwierzęcia – olbrzymiego psa o zjeżonej sierści – rozmiarami dorównującego wilkowi, o spiczastych uszach i masywnym karku.