Rafael wykonał ten sam gest, psokształtny cień okrążył Fynie kilka razy i zniknął, podążając śladem cienia mężczyzny między drzewa.
Materializowały się następne cienie – nad Jane Pirellą, Deanem Kraussem i Virgilem Wackerem. Niektóre z nich przypominały ohydnie zniekształconych ludzi. Inne wyglądały jak groteskowe zwierzęta, roje owadów i bezkształtne płachty ciemności.
Jim widywał już duchy. Siedział twarzą w twarz i rozmawiał ze swym zmarłym dziadkiem. Był świadkiem tego. jak młoda indiańska dziewczyna przybierała mroczną postać gigantycznego niedźwiedzia. Lecz czegoś takiego – pobnej upiornej procesji cienistych zjaw ogarów, ludzi-słoni, zakapturzonych kształtów, szczurów, szerszeni i pająków – jeszcze nie widział.
Po kolei wzbijały się w powietrze, Rafael zaś odprawiał je rytualnie, a wtedy jeden za drugim odpływały przez trawę i znikały. Był to nadzwyczajny widok, przypominający utworzone z dymu przedstawienie cyrkowe.
Uczniowie pozostali na swoich miejscach, ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczyma, lecz Jim dostrzegł, że niemal wszyscy uśmiechali się teraz – Beverly nawet się śmiała. Jedynie David Pyonghwa pozostał ponury, jego czoło pobruździło skupienie, dłonie zaciskały się wokół kostek z taką siłą, że aż zbielały mu kłykcie.
Rafael odwrócił się tak, by znaleźć się twarzą w twarz z Davidem. Zaczął śpiewać i klaskać w dłonie nieregularnym, powolnym rytmem. Jim wciąż jeszcze był zbyt daleko, żeby słyszeć wyraźnie, lecz nie przypominało to żadnego znanego mu języka. Wychwycił parę hiszpańskich końcówek, ale na pewno nie był to hiszpański.
Napięcie malujące się na twarzy Davida zaczęło przybierać na intensywności. Oddychał teraz przez otwarte usta, całe jego ciało napięte było niczym zaciśnięta pięść.
Dosyć tego, pomyślał Jim i ruszył w stronę kręgu uczniów. Cokolwiek się tu odbywało, zaszło już wystarczająco daleko. Lecz Rafael śpiewał nadal, rzężący oddech Davida stał się bardziej chrapliwy i piskliwy.
– Rafael, przestań natychmiast! – zawołał Jim. – Rafael, słyszysz mnie?
Rafael zignorował go i śpiewał dalej. David począł toczyć głową na boki, dyszenie przerodziło się w krótkie, płytkie krzyki.
– Rafael! – ryknął Jim i zerwał się do biegu. Teraz pozostali uczniowie otworzyli oczy i zaczęli rozglądać się dookoła, mrugając powiekami, jak gdyby dopiero co się obudzili. – Rafael, masz natychmiast przestać!
Chłopak odwrócił głowę ku niemu, jego oczy poczerniały od złości. – Trzymaj się z daleka! – krzyknął. – Nie podchodź, bo go zabijesz!
Jim zawahał się zwalniając. Rafael ponownie się odwrócił wzniósł ręce wysoko ku niebu. Ciemny, dygoczący kształt zaczął dźwigać się w powietrze za plecami Davida. Był rogaty, a może miał jedynie hełm na głowie, a z jego ramion wyrastały zagięte ku górze rogi. Jim stał już na tyle blisko, że dostrzegał nawet zarysy twarzy, czarną maskę o pustych oczach, przez które przeświecało słońce.
– Wystarczy! Dosyć tego! – rozkazał Jim, chwytając
Rafaela za ramię.
– Nie! – sprzeciwił się Rafael.
W tej samej chwili cień został zassany z powrotem w ciało Davida, niczym porwana przez odkurzacz smuga dymu. Rafael rzucił się w stronę Davida, lecz David przewrócił się w tył, uderzając głową o trawiaste podłoże. Legł tak z zamkniętymi oczyma i policzkami nawilgotniałymi od łez, trzęsąc się i dygocząc.
Jim przykląkł przy nim i przetoczył chłopca, aby znalazł się w pozycji umożliwiającej udzielenie pierwszej pomocy. – David, słyszysz mnie? David! – Spojrzał na uczniów i wrzasnął: – Na rany Chrystusa, niech ktoś wezwie pogotowie!
Virgil Wacker niezwłocznie wyciągnął swój telefon komórkowy i wybrał 911.
David oddychał, lecz jego twarz okrywała bladość, nie przestawał się też trząść. W jego karcie zdrowia nie widniała najmniejsza wzmianka o epilepsji, a Jim był przekonany, że chłopak nie brał żadnych narkotyków. Przeniósł wzrok na Rafaela i zapytał:
Co ty, u Ucha, mu zrobiłeś?
– Nic.
– Nic? Spójrz tylko na niego, jest nieprzytomny!
– To pańska wina. Nie powinien pan był przerywać ceremonii. I bez tego miał dosyć kłopotów.
– O jakiej ceremonii mówisz, Rafael?
– Nie mogę panu powiedzieć. Nie zrozumiałby pan.
– Może jednak spróbujesz. Myślę, że się przekonasz, iż jestem dosyć otwarty na takie sprawy. Na przykład, co to były za cienie? Albo ta rzecz, która wychodziła z Davida, zanim zemdlał?
Rafael utkwił w nim zdumione spojrzenie.
– Widział je pan? – zapytał.
– Owszem, widziałem je. I chcę się dowiedzieć, czym były.
– Nie mogę uwierzyć, że je pan widział. Nie myślałem, by ktokolwiek to potrafił. Nawet ja nie umiem ich dostrzec.
David znowu zaczął dygotać, więc Jim zdjął płaszcz i przykrył go.
– No, Rafael, muszę wiedzieć, co się tu zdarzyło. Lekarze też o to zapytają, aby nie zastosować niewłaściwej terapii.
– Nie ma żadnej terapii.
– Jak to nie ma żadnej terapii?
– Po prostu. Nikt nic na to nie poradzi. Po tym, co się tu wydarzyło, David umrze.
ROZDZIAŁ 4
Jim pojechał karetką z Davidem. Wysoki czarnoskóry pielęgniarz zbadał chłopca szybko i stwierdził:
– Tętno w porządku, ciśnienie krwi w porządku, oddech w porządku.
– Co może mu być? – zapytał Jim. Pielęgniarz potrząsnął głową.
– Chwycił go jakiś atak, ale pewności nie będziemy mieli dopóty, dopóki nie przeprowadzimy kompleksowych badań.
Rozpiął koszulę Davida pod szyją, odsłaniając naszyjnik ze szklistych zielonych paciorków.
– Lepiej będzie to zdjąć – powiedział, rozpinając zamek. Nagle krzyknął: – Au! – i upuścił naszyjnik. – Wie pan co? To mnie kopnęło. Jakby elektryczność statyczna czy coś takiego.
Ostrożnie podniósł naszyjnik z podłogi karetki.
– Może ja to obejrzę – zaproponował Jim. Pielęgniarz położył naszyjnik w zagłębienie dłoni Jima, a Jim uniósł go w górę, by dokładniej mu się przyjrzeć. Paciorki były znacznie cięższe, niż wskazywałby na to ich wygląd, i choć przypominały szkło, mogły być zrobione z jadeitu. Na każdym z nich widniał inny znak, trójkąt, gałązka, kombinacja kropek.
– I co pan o tym sądzi? – zapytał pielęgniarz.
– Sam nie wiem. David jest Koreańczykiem… może to rodowe dziedzictwo czy coś takiego. – Wrzucił go do przezroczystej plastykowej torby, w której znajdowały się już okulary i obuwie sportowe Davida.
Zajechali do szpitala Sióstr Jerozolimskich i David został niezwłocznie przeniesiony na izbę przyjęć. Jim czekał na zewnątrz na rodziców chłopca. Pierwszy raz od długiego czasu żałował, że nie ma przy sobie papierosów. Zawsze czuł się winny w takich sytuacjach – gdy któryś z jego uczniów uległ wypadkowi podczas gry w futbol, spadł z dachu czy zadławił się kanapką w szkolnej stołówce. Z formalnego punktu widzenia byli dorosłymi ludźmi, lecz i tak czuł się za nich odpowiedzialny. A jeśli idzie o Davida, czuł się szczególnie odpowiedzialny. Czyż Rafael nie ostrzegał go, żeby trzymał się z daleka? Modlił się, by Rafael był w błędzie i nie zakończyło się to śmiercią Davida.
Siedział na niskim ceglanym murku przed wejściem na izbę przyjęć, kiedy zjawili się państwo Pyonghwa. Oboje byli niewysokimi ludźmi delikatnej postury, jak sam David. Pyonghwa miał na sobie beżowy garnitur z niemnącego materiału, włosy starannie zaczesane na bok, i okulary o błękitnych szkłach. Jego żona była niezwykle piękna i kobieca. Ubrana była w wiśniowo-niebieską jedwabną bluzkę i białą plisowaną spódnicę. Mówiła bardzo cichym, stonowanym głosem, lecz nie ulegało najmniejszej wątpliwości, kto rządził w tym małżeństwie.