Ach, cóż za przykra sytuacja!
Nagle z lasu wyłonił się jego przyjaciel, Madrag Tam.
– Chor, to ty? Skąd się tu wziąłeś?
Chor już otworzył usta, by coś wyjaśnić, nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo Tam relacjonował z wielkim zapałem:
– Musisz pójść ze mną, mam wspaniałe nowiny. Misa urodziła córeczkę, mała jest taka śliczna, powinieneś koniecznie ją zobaczyć!
– Ach, co ty mówisz! Dziewczynkę? Tak bardzo chciałem, żeby to była dziewczynka! Najwidoczniej dzisiaj spełniają się wszystkie moje życzenia.
Uradowany pospieszył za Tamem. Na chwilę postanowił zapomnieć o Górach Czarnych.
ZEMSTA YORIMOTO
Samuraj, zeskoczywszy z ostatniej skalnej półki, stanął na bujnej trawie pod drzewami i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu towarzyszy, którzy już dotarli na dół. Ani Indianina, ani Madraga nie było widać, lecz mogli pójść jedną tylko jedyną drogą: niewielkim otwartym prześwitem prowadzącym w prawo między drzewa, na których listki rosły tak gęsto, że nic nie było widać.
Yorimoto zawołał: „Następny!”, i ruszył kawałek w głąb lasu. Oko Nocy i Chor na pewno tam na niego czekają. Mocno przyciskając do ciała długi miecz, żeby nie zaczepiał o gałęzie, Yorimoto zagłębił się w spokojny zielony, połyskujący złociście, las. Maszerował zdecydowanym krokiem, godnym samuraja. No cóż, ronina, jeśli ktoś chciałby być bardzo dokładny, bezrobotnego samuraja, lecz o tym Yorimoto nie chciał pamiętać.
Przystanął zamyślony.
Zapłonęła w nim małostkowa nienawiść. Właśnie myśl, że jest roninem, zaczynała brać w nim górę. Dlaczego naszła go akurat tutaj, w tym niezwykłym miejscu?
Yorimoto zbyt mało wiedział o Królestwie Światła, by mógł rozpoznać, gdzie się znalazł. Teraz był w swoim starym świecie, w którym rządziły honorowe zasady samurajów.
Stał, nie zwracając uwagi na piękno otaczającego go lasu, i przypominał sobie tamten dzień, kiedy został roninem. Upokorzenie, gorycz. Stało się to na długo przedtem, zanim popełnił przestępstwo, za które został oskarżony i ukarany przeobrażeniem się w Krzykacza.
Zdarzenia, o których myślał teraz, miały miejsce w jeszcze dalszej przeszłości. Był wówczas szlachetnym wojownikiem, samurajem, którego obowiązkiem było bronić swego dajmio, pana. Yorimoto został wówczas schwytany przez wrogów. Dowodzący nimi samuraj nakazał zatopić go w błocie tak, że ponad powierzchnię ledwie wystawała mu broda, jeśli z całych sił wyciągnął szyję. Napastnicy obrzucali Yorimoto kamieniami, opluwali i oddawali na niego mocz, aż do czasu gdy jego towarzysze zdołali go wreszcie uwolnić. Jego dajmio nie żył już wtedy i Yorimoto stał się roninem, samurajem, który nie ma komu służyć.
Złego przywódcy samurajów, którzy go pojmali, nigdy nie zdołał dopaść, choć nie ustawał w poszukiwaniach. Dowiedział się, że Kunika, bo tak zwał się jego śmiertelny wróg, również został roninem, a przez to jeszcze trudniej było go odszukać.
Yorimoto nigdy więc nie miał okazji dopełnić zemsty. Nigdy nie odzyskał honoru.
Drgnął, słysząc jakiś odgłos.
Japoński okrzyk wzywający do walki?
Yorimoto poczuł, że całe ciało oblewa mu zimny pot. Tam, po drugiej stronie polany, stał Kunika we wspaniałym stroju samuraja. W głębi lasu dostrzec się dało innego wojownika noszącego te same barwy. Yorimoto rozpoznał w nim jednego z tych, którzy oblewali go moczem, gdy tkwił w błocie. Ogarnięty wściekłością rzucił się w las. Samuraj odwrócił się, żeby uciec, lecz Yorimoto nie znał litości.
Nie oglądając się ani w lewo, ani w prawo, ścigał uciekającego.
PRZYGODA JORIEGO
Jori po zejściu na dół czekał na Sassę, która lękliwie wciskała się w skalną półkę, i wtedy usłyszał jakiś odgłos.
Naprawdę był to dźwięk, nie omam. Dobiegał z krzaków i świadczył o tym, że jakieś zwierzę najwyraźniej znalazło się w niebezpieczeństwie. Brzmiał jak rozdzierające serce pobekiwanie, niemal krzyk.
Jori, wielki przyjaciel zwierząt, zareagował momentalnie. Prędko popatrzył w górę na Sassę, lecz dziewczynka nie spuściła się jeszcze poniżej koron drzew, które przesłaniały widok. Dosłyszał jej wystraszoną prośbę: „Przytrzymaj mnie, Indro”. Uznał, że Sassie raczej się nie spieszy, więc on zdąży załatwić obie sprawy, zachowując nawet pewien margines czasu. Rzucił się więc czym prędzej między drzewa.
Jori nie widział w ogóle żadnej ścieżki – ani tej Oka Nocy wiodącej prosto, prowadzącej w lewo Chora czy też skręcającej w prawo ścieżki Yorimoto. Nie pozostawało mu nic innego, jak wbiec prosto w krzaki, i to właśnie zrobił bez namysłu.
Okazało się, że małą kózkę napadły dwa drapieżniki. Nigdy takich jeszcze nie widział, nie potrafił nawet stwierdzić, czy należą do rodziny psów czy kotów, podobno jednak w Górach Czarnych żyło mnóstwo przeróżnych zwierząt.
Ale… Kózka z czarną plamką na plecach i czarnym koniuszkiem ogona to przecież jego zwierzątko! Należało właściwie do wieśniaka z zagrody sąsiadującej z jego domem w Królestwie Światła, lecz Jori uważał ją za swoją, bo był przy jej narodzinach. Co ona tu robi?
A… ten las to przecież las w pobliżu Sagi!
Jori nie zdążył się zastanowić nad tym zadziwiającym faktem i nie wahał się ani przez moment w zetknięciu z niebezpieczeństwem. Zerwał gałąź z młodego drzewka, których grupka rosła w pobliżu, i zamierzył się na potwory. Prychnęły do niego, a więc były to jednak koty. Znacznie od niego mniejsze, prędko się poddały, wycofały się i zniknęły w zaroślach.
Takie zwierzęta w Królestwie Światła? Należy to zgłosić, jak najprędzej. Ale on przecież znajdował się w… Nie, nie miał sił, żeby zastanawiać się nad tą niezwykłą nagłą zmianą miejsca. Koźlątko było poważnie ranne w przednią nogę, to o wiele ważniejsze. Noga wyglądała na złamaną. Kózka na trzech nóżkach pokuśtykała między drzewa.
Och, nie, to niemożliwe, pomyślał przerażony Jori, będzie łatwą zdobyczą dla tych dwóch drapieżników albo dla innych bestii.
Pobiegł za kózką, usiłując zwabić ją do siebie, lecz bez powodzenia.
Sassa? Ach, co tam Sassa, ma innych opiekunów. Koźlątko zaś nie miało nikogo.
Przez krótki moment zastanawiał się, gdzie mogli podziać się inni, ci, którzy przed nim zeszli na dół, zaraz jednak zwyciężyły gorące uczucia, jakie Jori zawsze żywił dla zwierząt. Co sił w nogach pognał w piękny złocistozielony zagajnik.
HISTORIA SASSY
Ach, jakże się bała! Zsuwała się w dół, wiedząc, że tam czeka na nią Jori wraz z towarzyszami. Wszystko jednak wydawało się niezwykle przerażające, jedyne, o czym mogła myśleć, to miasto Saga w Królestwie Światła.
Chcę do domu, do domu, do moich ukochanych dziadków i do Huberta Ambrozji!
Na miłość boską, dlaczego zakradłam się do Juggernauta? Dlaczego nie mówili, że to takie niebezpieczne i takie okropne?
Doskonale wiedziała, że ostrzegano ją co najmniej dwadzieścia razy. Ona jednak nie chciała słuchać, sądziła, że przesadzają, uważała, że wszystko zniesie.
Hop, i była na dole.
Cisza.
– Jori, gdzie jesteś?
Czy wydawało jej się, że słyszy jego głos? Stała nieruchomo, nasłuchując, i czuła, jak serce wali jej w gardle.
Nie, chyba tylko jej się wydawało.
– Jori?
Na pomoc, ależ głos jej drży! Widać naprawdę się boi.
Ale czy to nie jego niebieska koszula błyska tam między drzewami? Pojawiła się tylko na moment i zaraz zniknęła.
Oczywiście, że to Jori.
Zachęcona, ostrożnie zrobiła kilka kroków w prawo, bo tam właśnie dostrzegła niebieskie przebłyski. Teraz nic już nie widziała, była jednak pewna, że nie uległa złudzeniu.