Nie, nie, ona sama nie odczuwała dla Kira niczego szczególnego. Owszem, jest bardzo przystojny, ale będę się trzymać z dala od niego, postanowiła.
Miękko jak kot z gracją wylądowała na szmaragdowozielonej trawie.
– Hop, hop, wszyscy! Gdzie jesteście? – zawołała.
Gdzieś w głębi bujnej roślinności usłyszała niewyraźne głosy.
Ach, tak? Tu jest ścieżka czy też raczej prześwit między drzewami. Chyba musi iść tędy? Tamci widać tak właśnie zrobili.
Mogli jednak zaczekać.
W telefonie rozległ się trzeszczący sygnał. Wychwyciła kilka słów. „Chor przeniósł nas…” To był głos Kira, lecz niczego poza tym nie usłyszała, bo ze słuchawki dochodziły trzaski tak przeraźliwe, że musiała odsunąć ją od ucha. Wreszcie z ostatnim kliknięciem dźwięk umilkł.
Sol tylko machnęła ręką i ruszyła przed siebie.
Najpierw stawiała szybkie, zdecydowane kroki, potem coraz wolniejsze, aż wreszcie się zatrzymała. Ogarnęło ją bardzo osobliwe uczucie.
Owładnęło nią wrażenie, że zbliża się do kresu swej długiej palącej tęsknoty. Oto ziści się marzenie, by kogoś mieć. Kogoś, kogo mogłaby kochać i kto pokochałby ją.
Wrażenie to było tak silne, że mimowolnie rozejrzała się wokoło.
Sol nie rozpoznała okolicy, dla niej nie było to Królestwo Światła.
Zauważyła, że las nieco bardziej przed nią zaczyna rzednąć, i tam też postanowiła iść.
Gdy dotarła do prześwitu, instynktownie cofnęła się o kilka kroków. Co to, na miłość boską, być może? Dokąd ona trafiła?
Na zielonym zboczu góry wznosił się potężny zamek warowny, a z równiny, na której stała, wiodła do niego kręta droga. Nazywanie okolicy równiną nie było precyzyjne, teren bowiem był tu lekko pofałdowany, na wzgórzach rozpościerały się wioski, które natychmiast przypomniały jej własną epokę, szesnasty wiek. Dostrzegła też niewielką rzeczkę, jakiś lasek, ludzi ubranych na średniowieczną modłę i najrozmaitsze zwierzęta.
Nagle wszyscy odwrócili głowy w tym samym kierunku i w wiosce, na której skraju się znajdowali, umilkły wszelkie odgłosy. Ludzie rozstąpili się na boki wzdłuż drogi prowadzącej do zamku. Z pobliskiego lasu wyjechała grupka rycerzy. Wyglądali na powracających z bitwy, znajdowali się bowiem wśród nich ranni, a na końcu gromady posuwało się kilka koni z pustymi siodłami.
Rycerzom przewodził mężczyzna, na którego widok Sol dech zaparło w piersiach. Jasne się dla niej stało, że to kasztelan, nie musiała nawet szukać dowodów w postaci honorów, jakie oddawali mu mieszkańcy wioski.
Wyglądało na to, że kasztelan wywodzi się z wczesnej epoki rycerstwa. Jechał z odkrytą głową, miał obcięte prosto czarne włosy, ciemne brwi nad lodowato szarymi oczyma, szlachetną, choć być może odrobinę bezwzględną twarz. Trzymał się niezwykle prosto, świadom swego dostojeństwa. Zbroję miał sporządzoną ze skóry, z ciemnych płytek okutych srebrem i ozdobionych herbowymi barwami. Herb widniał także na proporcu, który dzierżył rycerz jadący za nim.
Ojoj, to mi dopiero mężczyzna, pomyślała Sol, czując, jak uginają się pod nią nogi. Gdyby nie był tak surowy, przypominałby mego wuja Tengela Dobrego, który przecież zawsze był moim bożyszczem. Pamiętam, jak kiedyś płakałam w jego ramionach, pytając, czy nie ma na świecie nikogo, kto byłby do niego podobny, bo tylko takiego mężczyznę mogłabym się nauczyć kochać. Nie można wszak pokochać wuja, można go tylko podziwiać i pragnąć, by takich jak on było więcej.
A przecież to on, mężczyzna z moich snów, a nie jest to wuj Tengel. To ktoś, kto może należeć tylko do mnie.
Mężczyzna jak gdyby poczuł na sobie przenikliwy wzrok Sol, odwrócił głowę i popatrzył prosto na nią. Uniósł rękę i cały orszak się zatrzymał. Jeźdźcy nie ruszali się z miejsc, natomiast przywódca podjechał do Sol.
Nie wiedziała, czy ma złożyć ukłon, tak jak inne kobiety, uznała jednak, że dorównuje mu godnością, i tylko lekko skinęła głową. Z bliska okazał się jeszcze przystojniejszy, właściwie był to najbardziej pociągający mężczyzna, jakiego kiedykolwiek w życiu widziała. Nie był klasycznie piękny, na jego twarzy bowiem malowała się zbytnia dzikość i surowość, strój miał zakurzony, podarty i zakrwawiony. I wyglądał dokładnie tak, jak Sol z Ludzi Lodu wyobrażała sobie najwspanialszego mężczyznę. Nie był całkiem młody, ale i nie za stary. Dojrzały, w pełni sił. Idealny.
Był odpowiedzią na wszystkie jej marzenia.
– Kim jesteś? – spytał surowo. – I co tu robisz?
– Hm – mruknęła beztrosko, bo nie zamierzała dać się pokonać. – Czy możesz mi powiedzieć, czy to właściwa droga do Paryża?
Jemu twarz najpierw pociemniała i Sol myślała już, że ją uderzy, czym prędzej więc dodała nieco chłodniejszym tonem:
– Nie lubię, gdy ktoś przemawia do mnie z wysokości końskiego grzbietu i patrzy na mnie z góry.
Jeździec zdrętwiał. No, kochana Sol, zmarnowałaś wszystkie swoje szanse, czy nie możesz trochę lepiej pilnować języka w gębie?
On jednak odwrócił się i ruchem ręki dał towarzyszącym mu jeźdźcom znak, by ruszali do zamku. Kolejny gest sprawił, że wszyscy wieśniacy przerażeni zniknęli we wnętrzach swoich chałup.
Rycerz zsiadł z konia.
Sol przez moment przemknęła przez głowę straszna myśl, że skoro on wywodzi się ze średniowiecza, to być może sięga jej zaledwie pod brodę. Okazało się jednak, że jest słusznego wzrostu, i to ona musi zadzierać głowę, by spojrzeć mu w oczy.
Wokół rycerza wprost unosiła się aura męskości. Ratunku, pomyślała Sol.
A potem on się uśmiechnął. Całkiem nieoczekiwanie. Surowo, jakby do tego nie przywykł, lecz się uśmiechnął.
– Paryż? To będą dwa drzewa na prawo i dalej prosto.
Sol wybuchnęła śmiechem.
– Ach, tak? Znasz więc Paryż?
– To miasto gdzieś na powierzchni Ziemi.
– Tak, jeśli wciąż jeszcze istnieje. Można się czasami zastanawiać.
Rycerz puścił konia, żeby pasł się na łące, i zaproponował, by weszli w las. Sol uznała, że jest bezpieczna przy kimś, kto zna otoczenie, i z gracją pochylając głowę, przyjęła propozycję.
Liście zdawały się połyskiwać bardziej złociście niż dotychczas. Pod drzewami pojawił się zielonkawy cień, a sama bliskość tego mężczyzny zdała się Sol niemal zmysłową pieszczotą na skórze. Choć on wcale jej nie dotykał, a ona przecież nie była naga.
Wypytywał, skąd przybywa, skąd zna miejsca znajdujące się w świecie na powierzchni, a Sol odpowiadała. Nie wspomniała jednak, że jest czarownicą, w dodatku zmarłą już dawno temu. To zamieszałoby mu tylko w głowie, zwłaszcza że musiał żyć dużo wcześniej niż ona. Poważyła się natomiast na inną śmiałość.
Skorzystała z okazji, by spytać go o jasne źródło.
Wyraźnie się tym zainteresował. Koniecznie chciał wiedzieć, czego będzie tam szukać.
– Nie, ja pierwsza zadałam pytanie – zaprotestowała Sol.
Wciąż podtrzymywała beztroski ton, nie chciała zgodzić się na jakąkolwiek poddańczość. Już wcześniej zrozumiała, że właśnie jej swoboda wzbudziła zainteresowanie rycerza.
Wymigiwał się od odpowiedzi.
– Owszem, słyszałem, gdzie należy szukać źródła, ale droga, która tam prowadzi, jest niebezpieczna.
– O tym już wiemy – natychmiast odparowała Sol. – Nie wiemy tylko, od czego zacząć.
– Mówisz „my”? Czyżby było was więcej?
– Nie widziałeś ich w lesie? Nie słyszałeś?
Pokręcił głową. Ach, jakaż aura od niego biła! Sol miała wrażenie, że rozpływa się ze szczęścia już od samego patrzenia na kogoś tak bardzo pociągającego. W dodatku on był nią zainteresowany, bez wątpienia zainteresowany. Teraz powinna tylko zadbać o to, by nie wykorzystał jej wyłącznie do przeżycia krótkiej przygody w lesie. Och, nie! Na pewno zdoła temu zapobiec. Postąpi mniej więcej tak, jak Szeherezada z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Skupi na sobie jego zainteresowanie, chociaż nie przez opowiadanie nie zakończonych baśni, lecz obietnicą romansu.