– Rozumiem, o co ci chodzi, Marco – rzekł Chor, który wciąż wahał się, czy zapuścić silniki. – Ale czy starczy ci na to sił? Wyglądasz na strasznie zmęczonego, wiesz o tym?
– Nie wiem, ale czuję – uśmiechnął się Marco blado. – Ta wyprawa jest ciężka dla nas wszystkich.
– Zwłaszcza dla ciebie i dla Dolga – z powagą przyznał Ram. – Ale trzeba się spieszyć, a wydaje mi się, że jeśli po prostu ruszymy naprzód, niewiele wskóramy. W dodatku tak czyniąc, uśmiercimy kolejne żywe istoty, a tego nikt z nas nie chce. Potrzebna ci jakaś pomoc?
– Tak. Dolg! Cieniu! – zawołał Marco przez mikrofon.
– Słuchaliśmy cię – odezwał się Dolg z J2. – Jesteśmy do dyspozycji.
– Doskonale! Bardzo nam teraz brak twojego ojca, Dolgu. Już nie raz gorzko żałowaliśmy, że nie poprosiliśmy, aby nam towarzyszył. Chciałbym także, by pomogli nam Sol, Heike, Shira i Mar. Nie znają się zapewne tak dobrze na galdrach jak Móri, lecz na pewno okażą się przydatni.
– Jesteśmy przy tobie – zgłosiły się duchy, okrążając Marca.
Wiedziały, o co chodzi. Miały przywrócić potworom ich pierwotną postać.
– Zdołały się przedrzeć przy ramie okiennej! – krzyknął Chor. – Sytuacja zaczyna się robić krytyczna!
Yorimoto, Kiro i Oko Nocy otrzymali rozkaz powstrzymywania intruzów, jeśli to możliwe, bez zabijania. W tym czasie wszyscy w J1 znający się na czarach rozpoczęli odmawianie zaklęć. Przez głośniki dochodziły do nich monotonne głosy Dolga i Cienia, którzy przyłączyli się do chóru. Nie było to jednogłośne zaklinanie, każdy z czarowników używał własnych słów i własnej techniki.
Ale zaklęcia podziałały!
– Puszczają! – zawołał Kiro. – I zaczynają się zmniejszać!
– Nie przerywajcie – mruknął Marco do przyjaciół.
On sam nie wypowiadał zbyt wielu słów, jego siła bowiem polegała na niezwykłej umiejętności wczuwania się w najgłębsze mechanizmy przeciwnika, zarówno duchowe, jak i fizyczne.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że właśnie jego moc ma decydujące znaczenie, otrzymał jednak solidne wsparcie od innych. Później, gdy było już po wszystkim, stwierdził nawet, że nigdy jeszcze nie miał tak łatwej pracy. Szóstka pomocników przyjęła to stwierdzenie z dumą i wzruszeniem.
Przerośnięte larwy, wielkością dorównujące co najmniej dorosłemu człowiekowi, skurczyły się do swoich zwyczajnych rozmiarów. Uczestnicy wyprawy mogli znów teraz wyglądać przez okno, patrzyli, jak małe stworzonka w przerażeniu spełzają z pojazdów, choć dosłownie wypełniały całą grotę. Marco uczynił jeszcze kilka stanowczych, lecz życzliwych gestów, a małe stwory wycofały się ze środka i na jego rozkaz popełzły w górę skalnych ścian. Marco pragnął oszczędzić im życie. Wszystko to oczywiście trwało, lecz pojazdy czekały, aż larwy opuszczą drogę. Tymczasem Chor i Tich z pomocą wielu chętnych dłoni zabrali się do naprawy kadłubów. J1 okazał się bardziej uszkodzony, J2 lepiej dał sobie radę, ale też i zbudowano go z trwalszego materiału, a także wzmocniono po poprzedniej wyprawie w Ciemność. Teraz części zapasowe, które zabrali ze sobą, naprawdę się przydały.
Marco zerknął w tył przez ramię.
– Są takie maleńkie, że mogą przedostać się przez szpary w usypisku kamieni – powiedział. – Postaram się naprowadzić ich myśli czy też instynkty na takie rozwiązanie. Sądzę, że lepiej dla nich będzie, jak wydostaną się spod władzy reżimu z Gór Czarnych.
Tak, tak, niejeden wiele by dał za to, by dowiedzieć się, na czym ów reżim polega. A raczej woleliby tego nie wiedzieć. Skoro jednak ekspedycja zmierzała teraz ku wnętrzu gór, informacja taka bardzo by się przydała. Dobrze byłoby rozpoznać wroga, nie musieliby wtedy poruszać się na oślep tak jak teraz.
W grocie panował chłód. Indra opuściła upokarzające zamknięcie i usiłowała także do czegoś się przydać, biegała więc, przenosząc wiadomości między tymi, którzy uszczelniali dziury powstałe w J1. Przyrząd tak staroświecki jak spawarka nie istniał w świecie Madragów, posługiwali się o wiele łagodniejszymi metodami. Teraz wzmacniano słabe punkty, odkryte podczas ostatniego ataku. Wymieniono rozbite reflektory, skontrolowano każdy najdrobniejszy szczegół.
W tym czasie Sassa, bezpieczna w objęciach J1, nie mogła oderwać oczu od fascynującego, przypominającego przemarsz lemingów pochodu małych larw, które kierowały się w stronę zasypanego wyjścia. Larwy pełzły najszybciej jak umiały, pragnąc wolności, a Sassa strasznie się bała, że ktoś we wnętrzu przerażających gór zorientuje się, co się stało, i zechce je powstrzymać.
– Spieszcie się, spieszcie, małe robaczki – szeptała. – Dolina Róż jest teraz wolna od zła, znajdziecie tam dobrą kryjówkę i nigdy już nie wpadniecie w szpony swoich prześladowców.
Były to raczej pobożne życzenia, choć nie do końca pozbawione podstaw. Marco, Dolg i Shira dokonali bowiem wielkiego dzieła w Dolinie Róż, złamali jej złą moc.
Sassa starała się nie pociągać nosem, była jednak bardzo wystraszona i nieszczęśliwa i nieustannie żałowała, że nie usłuchała ostrzeżeń i nie została w domu. Hubert Ambrozja… Gdy przypomniała sobie ukochanego kota, z oczu znów popłynęły jej łzy, więc zmusiła się, by myśleć o czymś innym.
Siska została w schronie przy Tsi, skuliła się przy nim, by ogrzewać go swoją bliskością, dodawać sił. Marco nie czynił jej wielkich nadziei, teraz nic więcej nie mógł już zrobić dla Tsi. „Wydaje mi się, Sisko, że jedynie jasna woda może go uratować” – rzekł z powagą. – „Ciernie róż pokłuły go zbyt głęboko, a przesycone były do głębi żądzą niszczenia, liście zaś sparaliżowały jego oddech. Ale Tsi wywodzi się z silnego rodu i niemal całe swoje życie spędził w dobroczynnych promieniach Świętego Słońca. Bądź przy nim, on zapewne wyczuje twoją obecność i być może dzięki temu obudzi się w nim tęsknota za życiem”.
Siska nie odstępowała więc zielonobrunatnego leśnego elfa, szeptem prosząc, by wytrzymał do czasu, aż odnajdą źródło jasnej wody. Nie wiedziała, czy Tsi ją słyszy, wciąż jednak nie przestawała do niego przemawiać, głaskać po ukochanej fascynującej twarzy, wijących się zielonych włosach i całować zamknięte powieki.
Sol z Ludzi Lodu także postanowiła się do czegoś przydać. Kategorycznie odmówiła pozostania w schronie. „Jestem przecież duchem, do diaska!” – zaprotestowała. „Owszem – zgodził się Marco – ale tylko częściowo, bądź więc ostrożna”. Sol w odpowiedzi jedynie prychnęła.
W grocie nieźle się bawiła. Próbowała pomóc najpowolniejszym z małych larw, zupełnie zapominając o tym, że jeszcze przed chwilą były groteskowymi monstrami, większymi od niej samej, gotowymi zmiażdżyć ją żarłocznymi szczękami. Teraz stały się bezbronne i tylko to ją obchodziło. Chyba wolno trochę sobie z nimi pożartować? Delikatnie popychała je od tyłu, poganiała lekko, przemawiała do nich wesoło, zanosząc się przy tym śmiechem. Przenosiła też te, które nie zdążyły zejść z pojazdów, zwłaszcza z J1. J2 był już oczyszczony i gotów do dalszej drogi, lecz przy J1 wciąż pozostawało dużo do zrobienia.
Kiro i Armas reperowali pojazd tuż obok.
– Zamierzasz urządzić wyścigi larw, Sol? – zapytał Armas z uśmiechem.
Sol natychmiast podchwyciła:
– Oczywiście, stawiam na tego zielonego, ma coś w sobie.
– A może to ona?