R.: Lecz czy nie jest prawdą, że Charles Witman, zwany „Teksaskim Snajperem", miał…
W.: Tak, miał guz. Tak jak pilot Eastern Airlines, którego samolot parę lat temu rozbił się na Florydzie. Nikt nie zasugerował nawet, że guz wywarł decydujący wpływ na działania któregokolwiek z nich. Chciałbym zwrócić pańską uwagę na fakt, że inni ludzie złej sławy: Richard Speck zwany „Synem Sama" i Adolf Hitler – nie potrzebowali guza mózgu, by popełniać mordy. Także Frank Dodd, morderca, którego sam Johnny odkrył w miasteczku Castle Rock. Niezależnie od tego, jak komisja oceni czyn Johnny'ego, popełnił go człowiek normalny. Cierpiący wielką umysłową mękę, być może… ale normalny.
7
…a najważniejsze, nie wierz, że dokonałem tego bez długich, bolesnych przemyśleń. Jeśli jego śmierć da mi pewność, że ludzkość przeżyje jeszcze cztery, jeszcze dwa lata, nawet osiem miesięcy, warto go zabić. To źle, ale może przynieść dobre skutki. Nie wiem. Ale nie będę już dłużej odgrywał Hamleta. W i e m, jak niebezpieczny jest Stillson. Tato, bardzo Cię kocham. Uwierz mi.
Twój syn
Johnny.
8
Fragment zeznań przed tak zwaną „Komisją Stillsona" pod przewodnictwem senatora Wilłiama Cohena z Maine. Pytania zadaje Albert Renfrew, Zastępca Głównego Doradcy Komisji. Świadkiem jest pan Stuart Clawson, zamieszkały przy Black-strap Road w Jackson, New Hampshire.
Renfrew: Więc mówi pan, że tylko przypadkiem miał przy sobie swój aparat, panie Clawson?
Clawson: Jasne! Również przypadkiem wyszedłem z domu. Omal nie poszedłem tego dnia na spotkanie, chociaż lubię Stillsona – no, w każdym razie lubiłem go przedtem. Wie pan, ratusz stał się dla mnie nieprzyjemnym miejscem.
R.: Z powodu egzaminu?
C.: Zgadł pan. Oblać egzamin na prawo jazdy to doprawdy okropna rzecz. Ale w końcu powiedziałem sobie, co, do diabła! I zrobiłem zdjęcie. Rany! Chyba nieźle na nim zarobię. Jak podniesienie flagi na Iwo Jima.
R.: Mam nadzieję, że nie sądzi pan, iż to wszystko urządzono wyłącznie z myślą o pańskiej karierze, młody człowieku.
C.: Ależ nie! Myślałem… no… sam nie wiem, co myślałem. Jezu, jestem tylko szczęśliwy, że miałem przy sobie mojego ni-kona, to wszystko.
R.: I zrobił pan zdjęcie, kiedy Stillson podnosi to dziecko?
C.: Matta Robesona. Tak, szanowny panie.
R.: Czy to powiększenie tego zdjęcia?
C.: To moje zdjęcie, tak.
R.: Co się działo, kiedy pan już je zrobił?
C.: Pogoniło za mną dwóch jego gangsterów. Krzyczeli: „Oddaj nam aparat, mały! Rzuć go!" Takie gów… no, takie różne.
R.: A pan uciekał?
C.: Czy uciekałem? Boże, pewnie, że uciekałem. Gonili mnie prawie aż do miejskiego parkingu. Jeden omal mnie nie złapał, ale poślizgnął się na lodzie i upadł.
Cohen: Młody człowieku, powiedziałbym, że uciekając przed tymi łobuzami, wygrał pan najważniejszy wyścig w życiu.
C.: Dziękuję panu. To, co zrobił Stillson… może gdyby pan tam był, ale… zasłaniać się dzieckiem, to wstrętne. Założę się, że ludzie z New Hampshire nie wybiorą go teraz nawet na hycla. Nawet…
R.: Dziękuję, panie Clawson. Świadek jest wolny.
9
I znów październik.
Sara długo zwlekała z tą podróżą, ale teraz nadszedł czas, kiedy nie sposób już było zwlekać dłużej. Czuła to. Zostawiła dwójkę dzieci z panią Ablanap – mieli teraz pomoc domową i dwa samochody zamiast małego czerwonego pinto; dochody Walta sięgały trzydziestu tysięcy dolarów rocznie – i sama przyjechała do Pownall.
Zatrzymała się na poboczu ładnej, wiejskiej drogi, wysiadła i przeszła na drugą stronę, na niewielki cmentarz. Mała, zaśniedziała plakietka na kamiennym słupie bramy oznajmiała jego nazwę: BRZOZY. Otaczał go chwiejny, kamienny murek, teren był utrzymany w czystości. Po Dniu Pamięci sprzed pięciu miesięcy pozostały gdzieniegdzie wypłowiałe flagi. Wkrótce miał je przykryć śnieg.
Szła powoli nie śpiesząc się; wiatr powiewał rąbkiem jej ciemnozielonej sukienki. Tu leżały pokolenia BOWDENÓW, tu rodzina MARSTENÓW, tu, wokół dużego granitowego nagrobka PILLBURY'OWIE, których rodowód sięgał 1750 roku.
A pod tylną ścianą stał względnie nowy nagrobek z prostym napisem: JOHN SMITH. Sara uklękła i powoli, z namysłem, przesunęła palcami po jego gładkiej powierzchni.
10
23 stycznia 1979
Kochana Saro.
Właśnie napisałem do ojca bardzo ważny Ust, zabrało mi to prawie półtorej godziny ciężkiej pracy. Nie mam już siły pisać go jeszcze raz, więc chcę Cię poprosić, byś skontaktowała się z Tatą n a t y c h m i a s t. Zrób to, nim zaczniesz czytać dalej.
Teraz więc, najprawdopodobniej, wiesz już wszystko. Chcę Ci tylko wyznać, że ostatnio dużo myślałem o naszej randce na jarmarku w Esty. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że dwie rzeczy, które z niej zapamiętałaś, to prawdopodobnie szczęśliwa passa, którą miałem przy kole fortuny (pamiętasz tego dzieciaka, który powtarzał: „Uwielbiam patrzeć, jak ten gość dostaje w tyłek"), i maska, którą włożyłem, żeby Cię przestraszyć. Miał to być żart, ale rozgniewałaś się i nasza randka omal się wtedy nie skończyła. Pewnie gdyby tak się to wszystko skończyło, nie byłoby mnie tu teraz, a ten taksówkarz nadal by żył. Jednak, z drugiej strony, może ważne rzeczy w przyszłości są nieuniknione i to, co się zdarzyło, miałoby miejsce i tak, tydzień, miesiąc albo rok później.
Cóż, mieliśmy szansę i chyba okazało się, że wylosowaliśmy przegrywający numer, podwójne zero. Ale chcę, żebyś wiedziała, że myślę o Tobie, Saro. Nigdy naprawdę nie miałem nikogo innego i ta noc by la naszą najlepszą nocą…
11
– Cześć, Johnny – szepnęła Sara, a gałęziami drzew płonących jesiennymi barwami poniszył wiatr; czerwony liść spłynął z jasnobłękitnego nieba i nie zauważony wylądował na jej włosach. – Jestem tu. W końcu przyjechałam.
To, że mówiła na głos, powinno wydawać się dziwne; kiedyś powiedziałaby, że tylko szaleńcy rozmawiają z umarłymi na cmentarzach. Lecz teraz zaskoczyły ją jej własne uczucia, uczucia tak silne, tak intensywne, że poczuła kłucia w sercu i zacisnęła dłonie. Być może, mimo wszystko, rozmowa z nim w tej chwili była całkiem na miejscu; przecież minęło już dziewięć lat i wszystko się skończyło. Teraz będzie już tylko Walt, dzieci i mnóstwo uśmiechów z jednej z ław stojących za mównicą, z której przemawia jej mąż, nie kończące się uśmiechy w tle i od czasu do czasu artykuły w niedzielnych dodatkach – jeśli tylko kariera polityczna jej męża rozwinie się tak, jak pewien jest, że się rozwinie. Z każdym rokiem przybędzie więcej siwych włosów, nie będzie już mogła chodzić bez biustonosza, zacznie robić silniejszy makijaż; w przyszłości będzie prowadziła zajęcia w YWCA w Bagnor, robiła zakupy, Denny pójdzie do pierwszej klasy, a Janis do przedszkola; w następnych latach czekają ją sylwestrowe zabawy, śmieszne kapelusze, wejdzie w lata osiemdziesiąte rodem wprost z powieści science fiction, a także w to dziwne, niemal nieuchwytne zjawisko – wiek średni.
W jej przyszłości nie ma już jarmarków.
Oczy napełniły się gorzkimi łzami.
– Och, Johnny – powiedziała – wszystko miało być inaczej, prawda? Nie miało się tak skończyć.