Выбрать главу

Johnny z pewnym wysiłkiem wsunął długie nogi pod licznik i zatrzasnął drzwiczki. Taksówkarz, mężczyzna w średnim wieku, łysy i brzuchaty, złamał chorągiewkę. Samochód ruszył Flagg Street.

– Dokąd?

– Cleaves Mills. Na głównej ulicy. Pokażę panu gdzie.

– To będzie licznik i pół – stwierdził taksówkarz. – Przykro mi o tym wspominać, ale nikogo tam nie złapię.

Johnny bezwiednie wymacał zwitek banknotów w kieszeni spodni. Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek miał przy sobie tyle gotówki. Tak, raz. Kupił kiedyś dwuletniego chevroleta za tysiąc dwieście dolarów. W banku, dla kaprysu, poprosił o gotówkę; chciał po prostu zobaczyć, jak wygląda tyle forsy. W końcu okazało się, że to nic wielkiego, ale zdumienie na twarzy sprzedawcy, kiedy wsadził mu do ręki dwanaście studolarowych banknotów, usprawiedliwiło wszystko. Lecz teraz pieniądze wcale nie poprawiły mu samopoczucia; czuł się niepewnie, a pamięć przywołała słowa matki: „Znalezione pieniądze przynoszą pecha".

– Licznik i pół. W porządku.

– Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli – tłumaczył się kierowca. – Przyjechałem tak szybko, bo wezwali mnie na Ri-verside, a kiedy tam dojechałem, nikt się nie zgłosił.

– Doprawdy? – zapytał Johnny bez śladu zainteresowania. Za oknem taksówki przesuwały się ciemne domy.

Wygrał pięćset dolarów; nic podobnego nigdy mu się nie przytrafiło. Ślad zapachu palącej się gumy… wrażenie, że powtórnie przeżywa to, co zdarzyło się kiedyś, gdy był bardzo mały… i przeczucie nadchodzącego nieszczęścia silniejsze niż wszystko dobre, co właśnie przeżył… te uczucia ciągle jeszcze w nim tkwiły.

– No, bo dzwonią pijaczki, a później zmieniają zdanie -stwierdził taksówkarz. – Cholerne pijaczki, nienawidzę ich. Dzwonią, a później myślą, że zdążą wypić jeszcze parę piw. Albo przepijają wszystkie pieniądze i kiedy wchodzę i wołam: „kto wzywał taksówkę", nie chcą się zgłosić.

– Jasne – powiedział Johnny. Po lewej stronie płynęła rzeka Penobscot, ciemna i zanieczyszczona.

A do tego wszystkiego Sara zachorowała i powiedziała mu, że go kocha. Pewnie po prostu złapał ją w chwili słabości, lecz Boże! Jeżeli mówiła szczerze! Wpadł po uszy na pierwszej randce. To, a nie wygrana, było prawdziwym szczęściem. Lecz na myśl wracało mu ciągle koło i tym się niepokoił. Teraz, w ciemności wciąż widział, jak się obraca, słyszał coraz wolniejsze „stuk, stuk, stuk" zapadki o bolce przy numerach – jak coś, co słyszy się w złym śnie. Znalezione pieniądze przynoszą pecha.

Taksówkarz skręcił w drogę numer sześć. Nikt nie byłby w stanie przerwać mu monologu.

– Więc mówię mu: „Wsadź go sobie wiesz gdzie". To znaczy, taki głupi cwaniak z tego dzieciaka, nie? Nie muszę wysłuchiwać tego gówna od nikogo, nawet od swojego syna. Jeżdżę taksówką od dwudziestu sześciu lat. Sześć razy zatrzymywała mnie policja. Stłuczek nawet nie zliczę, chociaż nigdy nie miałem poważnego wypadku, za co wdzięczny jestem Marii matce Jezusa, świętemu Krzysztofowi i Bogu Ojcu Wszechmogącemu, wie pan, o co mi chodzi? I każdego tygodnia, niezależnie od tego, jak słaby był ten tydzień, odkładałem pięć dolców dla niego, na studia. Nawet kiedy był tylko gówniarzem ssącym smoczek. I po co to wszystko? Żeby wrócił do domu i pewnego pięknego dnia powiedział mi, że prezydent Stanów Zjednoczonych to świnia. Niech go cholera! Łobuz pewnie myśli, że ja też jestem świnia, chociaż wie, że gdyby mi to kiedykolwiek powiedział, to bym mu poprzestawiał zęby. Więc mówię mu: „Wsadź to sobie wiesz gdzie!"

– Jasne – powtórzył Johnny. Przejeżdżali przez las, potem mijali Carson's Bóg. Od Cleaves dzieliło ich z dziesięć kilometrów. Na liczniku przeskoczyło kolejne dziesięć centów.

Małe dziesięć centów to jedna dziesiąta dolara. Hej, hej, hej!

– A pan czym się zajmuje, jeśli wolno spytać? – zapytał taksówkarz.

– Uczę w liceum w Cleaves.

– Naprawdę? Więc pan wie, o czym mówię? A właściwie, do cholery, co dzieje się z tymi dzieciakami?

Cóż, zjadły zepsutego hot-doga, który nazywał się Wietnam, i dostały sraczki. Sprzedał im go niejaki Lyndon Johnson. Więc poszli do tego drugiego gościa i powiedzieli: „Jezu, proszę pana, strasznie się pochorowaliśmy!" A ten drugi gość, nazywał się Nixon, powiedział: „Wiem, jak wam pomóc. Zjedzcie jeszcze parę hot-dogów". To właśnie dzieje się z amerykańskimi dziećmi.

– Nie wiem – powiedział Johnny.

– Człowiek przez całe życie planuje, robi co może – mówił taksówkarz i teraz w jego głosie było prawdziwe zdumienie, zdumienie, które nie miało trwać długo, bo miał przed sobą jeszcze niespełna minutę życia. A Johnny, który o tym nie wiedział, poczuł dla niego prawdziwe współczucie, czuł prawdziwą sympatię dla człowieka, który nie jest w stanie pojąć świata.

Chodź z nami, mata, wokół wszystko wariuje.

– Wymarzyłeś sobie dla niego najlepszą przyszłość, a dzieciak przychodzi do domu z włosami po tyłek i mówi ci, że prezydent Stanów Zjednoczonych to świnia. Świnia! Cholera, nie pojmuję…

– Patrz pan!- krzyknął Johnny.

Taksówkarz prowadził zwrócony w stronę pasażera. Jego nalaną twarz widać było w światłach padających z deski rozdzielczej i w rozbłysłych nagle długich światłach jadącego z naprzeciwka samochodu. Spojrzał przed siebie, ale już było za późno.

– Jeeeezu…!

Dwa samochody pędziły wprost na nich. Pędziły po obu stronach białej, środkowej linii. Ścigały się pod górę, jadąc obok siebie, mustang i dodge charger. Johnny słyszał silniki wyjące na wysokich obrotach. Charger pruł wprost na taksówkę, nawet nie próbował zjechać w prawo. Taksówkarz zamarł za kierownicą.

– Jeee…

Johnny zaledwie zauważył przemykającego po lewej mustanga. W sekundę później taksówka i charger zderzyły się czołowo; poczuł, jak unosi się w powietrze i leci. Nie było bólu, choć jakąś cząstką świadomości zarejestrował, że udami uderzył w licznik wystarczająco mocno, by wyrwać go z obsady.

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Płomień sięgnął w niebo, rozjaśniając noc. Johnny z impetem rąbnął głową w przednią szybę i wybił ją. Tracił kontakt z rzeczywistością. Odczuwał słaby ból; ramiona, ręce i reszta ciała przeleciała za głową przez ostre szkło przedniej szyby. Leciał. Leciał w październikową noc.

Przez głowę przemknęła niewyraźna myśclass="underline" „Czy umieram? Czy to mnie zabije?"

A wewnętrzny głos odpowiedział mu: „Tak. Prawdopodobnie tak".

Frunął. Październikowe niebo usiane było gwiazdami. Usłyszał przeraźliwy huk wybuchającej benzyny. Pomarańczowy blask. I ciemność.

Lot w próżnię zakończył się głuchym stukiem i pluskiem. Chłodna wilgoć – wylądował w Carson's Bóg, niemal dziesięć metrów od miejsca, w którym płonęły jak ofiarny stos, splecione ze sobą, taksówka i charger.

Zupełny mrok.

Nieprzenikniona ciemność.

Aż wreszcie pozostało tylko wielkie czerwono-czarne koło, obracające się w takiej pustce, jaka może istnieć tylko między gwiazdami: spróbuj szczęścia, raz wygrywasz, raz tracisz, hej, hej, hej! Koło obracało się, góra i dół, czerwone i czarne, zapadka stukała, przechodząc przez oddzielające numery bolce, Johnny wytężał wzrok – chciał zobaczyć, czy wyjdzie podwójne zero: wszyscy przegrali, wszyscy stracili, wszyscy. Wytężał wzrok, ale koło znikło. Pozostała jedynie ciemność i ta wszechogarniająca pustka, przeciwieństwo bytu, nic. Chłodna nicość.

Johnny Smith pozostał w tej nicości bardzo, bardzo długo.

ROZDZIAŁ 3