Выбрать главу

l

Trzydziestego października 1970 roku, parę minut po drugiej w nocy na parterze małego domku, stojącego mniej więcej dwieście pięćdziesiąt kilometrów od Cleaves Mills, zadzwonił telefon.

Herb Smith siadł w łóżku, zdezorientowany; dzwonek telefonu wybił go ze snu i zostawił na wpół oszołomionego.

Zza jego pleców, zagłuszony przez poduszkę, rozległ się głos Very:

– Telefon.

– Tak – odpowiedział i wstał. Był wielkim, szerokim w ramionach mężczyzną, dobiegającym pięćdziesiątki, łysiejącym. Miał na sobie spodnie od piżamy. Wyszedł na korytarz na piętrze, włączył światło. Na dole telefon nadal dzwonił przeraźliwie.

Herb zszedł po schodach do miejsca, które Vera z upodobaniem nazywała „norką telefoniczną". Norka składała się z telefonu i przedziwnego małego biureczka z przymocowanym do niego krzesełkiem, które Vera dostała za uzbierane kupony premiowe. Herb z miejsca odmówił lokowania na krzesełku swych stu trzydziestu kilogramów i zawsze rozmawiał przez telefon stojąc. Szuflada biureczka pełna była magazynów: Upper Room, Reader's Digest, Fate.

Sięgnął po słuchawkę, ale zawahał się.

Telefon w środku nocy oznacza zwykle jedną z trzech rzeczy: albo stary przyjaciel popadł w depresję i uznał, że będziesz szczęśliwy, mogąc z nim pogadać nawet o drugiej w nocy, albo ktoś wykręcił zły numer, albo zdarzyło się nieszczęście.

Z nadzieją, że to druga z możliwości, Herb podniósł słuchawkę.

– Halo?

Rześki męski głos zapytał:

– Czy to mieszkanie pana Herberta Smitha?

– Tak.

– Czy mogę spytać, z kim mówię?

– Tu Herbert Smith. Co…?

– Czy może pan chwilę zaczekać?

– Tak. Kto…?

Za późno. Usłyszał ciche stuknięcie, jakby jego rozmówca zrzucił but z nogi. Miał c z e k a ć. Ze wszystkiego, czego w telefonach nie lubił – zła jakość połączeń, gówniarze dzwoniący z pytaniem o kabel i każący ci powiesić się na nim, pracownicy central z głosami jak komputery i grzeczni akwizytorzy próbujący sprzedać subskrypcje magazynów – najbardziej nie znosił, kiedy kazano mu c z e k a ć. Była to jedna z tych podstępnych rzeczy, które w ciągu ostatnich dziesięciu lat wdarły się w życie prawie nie zauważone. Dawno, dawno temu gość po drugiej stronie powiedziałby po prostu: „Zaraz ktoś podejdzie, dobra?" i odłożyłby słuchawkę na bok. W dawnych dobrych czasach mogłeś przynajmniej słuchać dalekich rozmów, słyszałeś szczekanie psa, grające radio, płaczące dziecko. Kiedy ci kazano c z e k a ć, oznaczało to coś zupełnie innego. Linia była absolutnie, całkowicie cicha. Znajdowałeś się nigdzie. Dlaczego nie mówią po prostu:,,Proszę zaczekać, aż pana żywcem pogrzebią na jakiś czas".

Zorientował się, że jest trochę przestraszony.

– Herbert?

Obrócił się, trzymając słuchawkę przy uchu. Na szczycie schodów stała Vera w swym spłowiałym, brązowym płaszczu kąpielowym. Włosy miała nakręcone na lokówki, a czoło i policzki wysmarowane jakimś stwardniałym na beton kremem.

– Kto dzwoni?

– Nie wiem. Kazali czekać.

– Czekać? Piętnaście po drugiej?

– Tak.

– To nie Johnny, prawda? Nic się nie stało Johnny'emu?

– Nie wiem – powiedział, zmuszając się, by nie podnieść głosu. Ktoś dzwoni o drugiej w nocy i każe ci czekać, a ty robisz przegląd krewnych i inwentaryzujesz ich stan. Przygotowujesz listę starych ciotek, dodajesz do siebie dolegliwości dziadków, jeśli ich jeszcze masz. Zastanawiasz się, czy tykacz któregoś z przyjaciół nie przestał właśnie tykać. I próbujesz nie myśleć, że masz syna, którego bardzo kochasz, i że takie telefony prawie zawsze zdarzają się o drugiej nad ranem, albo jak nagle ze zdenerwowania zesztywniały ci mięśnie łydek…

Vera zamknęła oczy i złożyła ręce na płaskim biuście. Herb próbował opanować się, żeby nie powiedzieć: „Vera, Biblia bardzo wyraźnie sugeruje, że powinnaś pójść i zrobić to w tej swojej kapliczce". Zarobiłby tylko na Słodki Uśmiech Very Smith Przeznaczony Wyłącznie dla Niewierzących i Potępionych Mężów. O drugiej w nocy, przykuty do telefonu, przez który kazano mu c z e k a ć, Herb Smith nie sądził, by zdołał znieść ten szczególny uśmiech.

W telefonie coś stuknęło i inny męski głos, tym razem starszy, powiedział:

– Dzień dobry, panie Smith.

– Halo? Kto mówi?

– Bardzo przepraszam, że musiał pan czekać. Mówi sierżant Meggs z policji stanowej, oddział w Oronto.

– Czy chodzi o mojego syna? Coś się stało mojemu synowi? Nawet nie zorientował się, że usiadł na krzesełku przy biure-czku stojącym w norce telefonicznej. Poczuł się bardzo źle.

– Czy ma pan syna imieniem John Smith, brak inicjału drugiego imienia?

– Co z nim? Czy czuje się dobrze?

Kroki na schodach. Obok niego pojawiła się Vera. Przez moment sprawiała wrażenie bardzo spokojnej, a później, nagle, rzuciła się na telefon jak tygrysica.

– Co się stało? Co się stało mojemu synkowi? Herb szarpnął słuchawką, obłamując jej paznokieć. Patrząc stanowczo, powiedział:

– Vera, ja się tym zajmę.

Spojrzała na niego, a jej wyblakłe, niebieskie oczy ponad przyciśniętymi do ust dłońmi były ogromne.

– Panie Smith, jest pan tam?

Z ust Herba wydarły się słowa jakby pokryte nowokainą.

– Tak, mam syna imieniem John Smith, brak inicjału drugiego imienia. Mieszka w Cleaves Mills. Jest nauczycielem w tamtejszym liceum.

– Pana syn uległ wypadkowi samochodowemu. Jego stan jest bardzo ciężki. Przykro mi, że musiałem przekazać panu złą wieść. – Głos Meggsa był łagodny, grzeczny.

– O mój Boże! – Herb czuł, jak myśli mu się plączą. Pewnego razu, kiedy był w wojsku, wielki, budzący grozę chłopak ze wschodu, nazwiskiem Childress, pobił go ciężko przed jednym z barów w Atlancie. Teraz czuł się tak jak wtedy, zgnojony, pokonany, niezdolny do logicznego myślenia. – O mój Boże! – powtórzył.

– Nie żyje? – dopytywała się Vera. – Czy on nie żyje? Czy Johnny n i e ż y j e?

Herb przykrył słuchawkę.

– Nie – powiedział. – Żyje.

– Żyje! Żyje! – krzyknęła Vera i z wyraźnie słyszalnym odgłosem padła na kolana. – O, Boże! Z całego serca dziękujemy Ci i błagamy, byś okazał Swą litość i otoczył Swą opieką naszego syna, okrył go Twą kochającą ręką w imię Twego Syna jedynego Jezusa i…

– V e r a, z a m k n i j s i ę!

Przez chwilę milczeli wszyscy troje, jakby zastanawiali się nad niesprawiedliwością tego świata: Herb ze swym wielkim cielskiem wciśniętym w norkę telefoniczną, z kolanami ledwie mieszczącymi się pod blatem biureczka i twarzą w bukiecie plastykowych kwiatków, Vera na kolanach przyssanych do kratki ogrzewania w korytarzu i niewidoczny sierżant Meggs, stanowiący dziwaczne audytorium tej tragifarsy.

– Panie Smith…

– Tak. Chciałem… chciałem przeprosić za ten hałas.

– To całkiem zrozumiałe – przyznał policjant.

– Mój syn… Johnny… czy prowadził swojego volkswagena?

– Pułapki, pułapki… te garbusy to śmiertelne pułapki… – bełkotała Vera. Po jej twarzy płynęły łzy, ślizgając się po stwardniałej maseczce jak deszcz po szybie.

– Jechał taksówką – wyjaśnił Meggs. – Opiszę panu sytuację tak, jak ją teraz rozumiemy. W wypadku brały udział trzy samochody, dwa z nich prowadzone przez dzieciaki z Cleaves Mills. Ścigały się. Zjeżdżały ze wzgórza, znanego tutaj jako Wzgórze Carsona, drogą numer sześć, kierując się na wschód. Pana syn siedział w taksówce jadącej na zachód, w stronę Cleaves Mills. Taksówka i samochód jadący lewą stroną drogi zderzyły się czołowo. Taksówkarz zginął na miejscu, wraz z chłopcem, który prowadził ten drugi samochód. Pana syn i pasażer drugiego samochodu znajdują się w szpitalu stanowym Wschodniego Maine. Ich stan podano jako krytyczny.